Kiedy Leszek chce grać, to ludzie słuchają

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
Przemek Krzakiewicz, visavis.pl

„Geniusz, wybitny muzyk i kompozytor”, „postać formatu Jarretta” – był czas, kiedy w ten sposób wypowiadała się o nim ogromna grupa słuchaczy. Byli także inni, którym bliżej było nazywać go zaledwie „mistrzem muzycznej konfekcji, który boleśnie trwoni wielki dar nieprzeciętnych muzycznych uzdolnień, skazując się na rolę co najwyżej bardzo dobrego pianisty”. Leszek Możdżer – artysta, który swego czasu wzbudzał wśród polskiej publiczności jazzowej najbardziej ekstremalne odczucia, obchodzi dziś swoje 41. urodziny!

Co szczególnie interesujące, dyskusje te przybierały najczęściej znamienny, dwutorowy przebieg. Pakiety superlatyw i uniesień emitowały bez opamiętania telewizja, radio i prasa, od codziennej, przez kobiecą na audiofilskiej skończywszy, słowa powątpiewania zaś publikowały praktycznie tylko internetowe portale i otwarte grupy dyskusyjne. Nurt oficjalny płonął z zachwytu, nurt alternatywny – z oburzenia. Klasyczne pro i kontra. Obydwie strony były zadziwiająco pewne siebie i, co ciekawe, gotowe walczyć do upadłego. Kłopot był tylko taki, że nie bardzo wiadomo było, gdzie znaleźć ubitą ziemię, aby stoczyć ten pojedynek. Przecież poważny recenzent nie będzie zabierał głosu na forum internetowym, gdzie narazić się może na dyskusję z każdym, niezależnie od tego, czy ten wie, o czym mówi, czy tylko realizuje demokratyczne prawo do wygłoszenia własnej opinii. Z drugiej strony, przecież nie do wyobrażenia jest sytuacja, w której do studia telewizyjnego zaproszeni zostaliby dla równowagi ludzie mniej podatni na czar twórczości Możdżera. Rozmowa o muzycznych odczuciach prędko przerodzić by się mogła w znaną z politycznych show szczekaninę.

Jeśli bardzo starasz się być sławny, możesz zostać co najwyżej popularny – mawiał Leszek Kołakowski. Leszek Możdżer niewątpliwie na naszych oczach stał się prawie z dnia na dzień popularny. Jakkolwiek przyjemne nie byłyby tego skutki, to jednak trudno było uwierzyć, żeby w dłuższej perspektywie samego Możdżera nie zastanawiał fakt tak nagłego i jednogłośnego zaistnienia zbiorowej euforii wokół jego osoby. Nie jest on przecież, jak chcą to widzieć jego adwersarze, pustym człowieczkiem kombinującym jak tylko się da, aby wedrzeć się w przestrzeń reflektorów i kamer. W udzielonym kilka lat temu wywiadzie dał tego wyraźny sygnał: Dotknąłem sławy. Na początku mnie to ekscytowało. Świetnie to robiło mojemu ego. Po jakimś czasie zorientowałem się, że zamiast myśleć o muzyce, układam sobie w głowie jakieś sformułowania, które mogą się przydać w wywiadach. Zasmakowałem popularności i muszę powiedzieć, że smakuje średnio. To chyba nie dla mnie. Życie na pokaz to życie na niby. A show-biznes to życie na pokaz.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że temat dostrzegania jakości w muzyce Leszka Możdżera to zaledwie temat poboczny, a przypadek jego medialnej kariery ilustruje zjawisko głębsze niż tylko rozstrzygnięcie co jest dobre, a co marne. Często bywa tak, że jest nam bardzo niezręcznie polubić muzykę i jej autora, jeśli ten odnosi spektakularny sukces. Z drugiej strony, niewątpliwie lękiem napawa nas poszukiwanie na własną rękę zjawisk będących w opozycji do tych słynnych, znanych i promowanych. Kiedy jednak już znajdziemy, często bywamy poważnie zaniepokojeni możliwością pozostania w swoim odkryciu osamotnionymi. Może też nie od rzeczy  jest z tej perspektywy zdawać sobie sprawę, że twórcza aktywność Możdżera i głośny aplauz wokół niego zapewniają bezpieczeństwo bycia „dobrze zorientowanym” i „odpowiednio wyrobionym”. I w pragnieniu tego bezpieczeństwa skłonni jesteśmy nie zadawać już sobie żadnych pytań ani nie rozniecać w sobie wątpliwości. Nie patrzymy już wówczas, czy wpada nam w ręce recital solo złożony z 10 prostych utworów na fortepian, duet z Adamem Makowiczem z Carnegie Hall, płyta „Piano”, trans opera „Sen Nocy Letniej” czy koncert z Davidem Gilmourem albo ilustracje muzyczne do spektaklu opartego na tekstach Juliana Tuwima. Nie zastanawia nas już zaskakujący stylistyczny rozstrzał twórczych działań, wątpliwości nie budzi częstotliwość podejmowanych przezeń muzycznych wyzwań.

Tak, kupowaliśmy z dobrodziejstwem inwentarza Leszka Możdżera jako zjawisko albo odsądzaliśmy go od czci i wiary, śmiało ignorując choćby i takie jego wyznanie: Zrobiłem w życiu tyle nagrań na zamówienie, że trochę zagubiłem poczucie własnego smaku, a taśma produkcyjna ciągle pracuje, wyrzucając z siebie jakieś żałosne resztki wymarzonych fraz i dźwięków. Nie potrafię jej zatrzymać.

Pytanie więc, czy muzyka, jaką proponował nam przez lata Możdżer, to sztuka wielka, głęboka i ponadczasowa, czy płytki jak brodzik rodzaj music entertainment, pozostawało przez długi czas otwarte i tylko niekiedy odpowiedź nie była wynikiem ani ślepej wiary, ani głuchej negacji.

Tak wyglądała sytuacja kiedyś. A jak wygląda teraz? Zgoła inaczej. Dzisiaj już nie dyskutujemy o tym, jaka jest muzyka Leszka Możdżera, a jeśli nawet się to zdarza, to chyba tylko w bardzo ustronnym miejscu. Znacznie spadła także temperatura tych dyskusji. Leszek od czasu swojej pierwszej płyty z kompozycjami Chopina, od czasu uczestnictwa w rewolcie yassowej i sztandarowej jej formacji Miłość przeszedł długą i pouczającą drogę.

Jaka to droga, nie ma zupełnie żadnej potrzeby przypominać, bo Leszek zapadł w pamięć melomanów jak nikt inny. W portalu Nasza Klasa założony został klub miłośników Leszka Możdżera, a jego profil na Facebooku liczy sobie w chwili pisania tego tekstu 16 761 osób „lubiących”. Zmienił się po drodze zresztą i nasz ogląd jego twórczości. Płyta z repertuarem Krzysztofa Komedy – pierwsza autorska w barwach ACT Music – stała się pozycją obowiązkową, dotarła do szerokiego, już nie tylko lokalnego, grona miłośników jego talentu, ale również do słuchaczy rozmiłowanych w jazzowej pianistyce w ogóle. W roku Chopinowskim Leszek zagrał wszędzie, nawet pod Wielkimi Piramidami w Egipcie. Podczas poprzedniej edycji Sacrum Profanum swoim recitalem na dwa fortepiany jednocześnie olśnił kolejnych melomanów, także i tych z młodszego pokolenia, którym roztrząsanie kwestii "wielkim czy nie wielkim pianistą Możdżer jest", ani nie spędza snu z powiek, ani też chyba w ogóle nie zaprząta głowy. Jego istnienia i sławy nie sposób nie dostrzegać.

Można jednak również odnieść wrażenie, że szaleństwo i euforia z nim i jego muzyką związane jakby trochę ucichły albo może raczej przemieniły się w stabilny zachwyt, należny już nie popularnym pianistom, ale ważnym postaciom w kulturze w ogóle. Leszkowi nie podskoczy już dziś w Polsce nikt, nawet Stańko – mawiają jego muzyczni rówieśnicy. I to chyba może być prawda, choć przecież pamiętać trzeba, że muzyka to nie kategoria olimpijska, w której liczy się tylko pierwsza dziesiątka najszybciej biegających i najwyżej skaczących. Niemniej, kiedy Leszek chce grać, to ludzie słuchają i jest ich coraz więcej. Oby taki stan rzeczy trwał. I niech to będzie nasze dla Leszka życzenie w dniu jego 41. urodzin.