Kanon ze znakiem zapytania - „Cool Struttin'” Sonny'ego Clarka i „Somethin' Else” Cannonballa Adderleya

Autor: 
Maciej Krawiec
Zdjęcie: 

Są w jazzie płyty kanoniczne i albumy, które do wąsko pojętego kanonu nie weszły. Są nagrania, których pozycja w historii wydaje się pomnikowa, są i takie, dla których nie była ona aż tak bardzo łaskawa i na najwyższym podium nie stanęły. A jakby tak obok poszczególnych pozycji z istniejącego, uświęconego kanonu postawić znak zapytania i na chwilkę, trochę prowokacyjnie, zaproponować na ich miejsce te drugie, bardziej choć wcale nie całkiem zapomniane pozycje? Czy wówczas, w naszym oglądzie, historia jazzu zaczęłaby wyglądać inaczej? Pewnie nie, ale może to spowodować nieco odmienne spojrzenie na ulubioną dziedzinę, być może z odrobinę mniej klęczącym nabożeństwem. A to warto, nawet jeśli miałaby to być tylko chwilowa zmiana perspektywy. I o tym będzie cykl artykułów "Kanon ze znakiem zapytania" – Redakcja

Dwie płyty: „Somethin' Else” Cannonballa Adderleya i „Cool Struttin'” Sonny'ego Clarka. Ten sam rok, ta sama wytwórnia, to samo instrumentarium, ta sama estetyka. Na obu znakomici muzycy oraz przebojowy – oryginalny, ale i popularny – repertuar. Ale to pierwszą z nich jednogłośnie włącza się w jazzowy kanon. O uznaniu dla drugiej można wyczytać rzadko, ale gdy już to następuje – mowa jest o „hardbopowym klasyku”, „niemal kultowym statusie wśród zagorzałych fanów jazzu” czy o tym, że jej sprzedaż w Japonii jest wyższa niż Coltrane'owskiego „Blue Train”. Co mogło sprawić, że losy obu płyt potoczyły się w różnych kierunkach, choć niemało je łączy?

Efektownie byłoby zacząć ten artykuł od stwierdzenia, że album „Somethin' Else” na jazzowy szczyt wdarł się niesłusznie. Że jest przereklamowany, słaby i bez polotu. Ale to zakrawałoby na obrazoburstwo, z którego ciężko się wykręcić. Za to wykręcać się nie będzie trzeba ani trochę z oddania cesarzowi, co cesarskie, jeśli chodzi o mniej znane szerszej publiczności wydawnictwo „Cool Struttin'” Clarka.

 

Pianiście towarzyszą na nim artyści, którzy nie wymagają specjalnej prezentacji: na trąbce Art Farmer, na alcie Jackie McLean, na kontrabasie Paul Chambers i Philly Joe Jones na perkusji. Czy w wytwórni Blue Note w 1958 roku mogło być lepiej? Nie lepiej, a inaczej jest na „Somethin' Else”. Tam poza liderem-alcistą słuchamy Hanka Jonesa na fortepianie, Sama Jonesa na kontrabasie, Arta Blakey'a na perkusji. Ach, i tego trębacza o zachrypłym głosie, no, jak mu tam było...

Mamy więc naprzeciw siebie dwa zespoły najwyższej klasy, które proponują raczej typowe dla drugiej połowy lat 50. oblicze jazzu. Osadzony w bluesie swingujący hardbop, z mocną ekspozycją tematów oraz przestrzenią dla kilkuminutowych improwizacji, dzięki czemu możemy wsłuchać się w styl, temperament i pomysły muzyków.

Ale aura obu albumów jest inna. „Somethin' Else” sprawia wrażenie płyty genialnie przygotowanej i zrealizowanej. Organizuje ją ład, który przejawia się w doskonałej równowadze brzmień instrumentów, klarownego podziału ról oraz spotkań harmonii. Jowialny, potoczysty saksofon Adderleya stanowi inteligentny kontrast dla selektywnej, wypieszczonej gry owego trębacza, którym jest rzecz jasna Miles Davis. Wprawdzie jemu przypadła na „Somethin' Else” rola sidemana, ale doradzał Adderleyowi w wyborze repertuaru i napisał tytułowy utwór. Siła oddziaływania Davisa na tym albumie wykracza jednak poza te funkcje: nie można oprzeć się wrażeniu, że nie gra dla nas po prostu świetny muzyk. Gra dla nas człowiek-styl, człowiek-brzmienie, człowiek-idea. To mistrz powściągliwości, któremu instrument służy do w pełni świadomego wyrażania osobistych myśli i przedstawiania własnego postrzegania sztuki. W tym duchu prezentuje się też elegancki Hank Jones ze swoją mistrzowsko subtelną pianistyką. Równie obecni, choć oszczędni są Sam Jones i Art Blakey. Ot, bardzo rzetelna gra sekcyjna, raczej bez fajerwerków.

I właśnie zespołowi tak mądrze zestawionemu zawdzięczamy wielkie wykonania standardów „Autumn Leaves” oraz „Love For Sale”, kompozycji tytułowej z niezapomnianymi, przepięknymi calls and responses Davisa i Adderleya czy niespiesznie skocznego, uroczego utworu lidera „One For Daddy-O”. Proszę bardzo, oto jak powstają albumy ponadczasowe!

 

„Cool Struttin'” urzeka czymś odmiennym. Na płycie Clarka rządzą swoboda oraz luz jam session. Mniej jest tu hierarchii, narzuconej koncepcji, więcej zaś pracy wieloplanowej, oddziałującej w sposób nieoczywisty. Niejedno solo zaczyna się jakby bez przygotowania, niemal w trakcie poprzedniego. Nie improwizuje tylko solista, ale cały zespół: a to linia melodyczna Chambersa skoczy oktawę wyżej, a to Jones na parę taktów zagęści grę w tle, a to Clark błyskotliwymi akcentami wetnie się Farmerowi, a to McLean w sobie właściwy sposób zaskrzeczy w trakcie swych partii.

Dokładnie o to chodziło pianiście. W liner notes albumu czytamy, że ceni „ciągłą inwencję, a przy tym autentyczny swing” Jonesa, „inteligentną i ciekawą” pracę Chambersa, „własny styl” Farmera oraz „świeże, inne brzmienie” McLeana. Swoboda, jaką zaproponował Clark zaproszonym przez siebie artystom – choć oczywiście są to czasy przed freejazzem – sprawia, że „Cool Struttin'” tętni życiem oraz spontanicznością. Muzycy dyskutują, przekomarzają się, bawią.

Na uznanie zasługują nie tylko filozofia Clarka oraz jakość wykonawcza kwintetu, ale również klasa kompozycji. Zwłaszcza utwór tytułowy z bardzo wdzięcznym tematem, w którym Chambers i Jones jakby od niechcenia grają to pstrokaty swing, to leniwie sunącego bluesa, a także „Blue Minor”, w którym ładny, wyrazisty motyw przechodzi w quasi-latynoską sekwencję, by zaraz wrócić do dynamicznych jazzowych klimatów. I te solówki!

Dlaczego jednak album „Cool Struttin'” nie przebił się do szerszej świadomości słuchaczy? Być może owa naturalność, pewne nieokrzesanie, z których chwilami przebija zwykła ludzka niedoskonałość, sprawiły, że trudno postrzegać tę płytę jak pomnik nie do ruszenia. Tak z kolei jawi się „Somethin' Else”, czemu bez wątpienia niebagatelnie pomogła obecność Davisa. Tak czy inaczej, do obu wydawnictw warto wrócić i powiedzieć sobie: był jazz...