Kanon ze znakiem zapytania: „Up & Down” Horace'a Parlana i „Takin' Off” Herbiego Hancocka

Autor: 
Maciej Krawiec
Zdjęcie: 

Gdy przed kilkoma miesiącami tworzyłem listę artystów, którym w naszym cyklu „Kanon ze znakiem zapytania” planowałem poświęcić kolejne artykuły, nazwisko Horace'a Parlana pojawiło się jako jedne z pierwszych. To pianista o życiorysie niezwykłym i znaczącym dorobku, o którym dziś zdają się pamiętać głównie fachowcy. Jakże odmiennie potoczyła się historia innego pianisty, który jak Parlan wydawał swoje pierwsze płyty jako lider na początku lat 60. ubiegłego wieku dla Blue Note: Herbiego Hancocka. Wróćmy do tamtych czasów, przypominając sobie ich dwa albumy – „Up & Down” Parlana z 1961 roku i „Takin' Off” Hancocka (1962).

W jakim punkcie znajdowały się wtedy kariery obu muzyków? Parlan w 1961 świętował 30. urodziny, miał za sobą kilka lat spędzonych w zespole Sonny'ego Stitta, a także w grupie Charliego Mingusa, z którym nagrał albumy „Mingus Ah Um” (1959) oraz „Blues & Roots” (1960). W tym też czasie zainteresowała się nim wytwórni Blue Note, która zaprosiła Parlana do zarejestrowania muzyki jako lider. W ten sposób powstało siedem płyt dla nowojorskiej oficyny, w tym nagrane w kwintecie „Up & Down”. W tej sesji pianiście towarzyszyli: Booker Ervin na saksofonie tenorowym, Grant Green na gitarze, George Tucker na kontrabasie oraz Al Harewood na perkusji. Był to jeden z albumów, którym Parlan potwierdzał – bez aspirowania do wielkiej sławy ani woli bycia rewolucjonistą – swoją klasę jako sprawny hardbopowy pianista, zręczny kompozytor (tytułowy utwór jest jego autorstwa), dobry lider kreujący sprzyjającą aurę do tworzenia jego znakomitym partnerom. Ponadto, z zainteresowałem słucha się jego sposobu gry – często stanowiącej melodyjne, oszczędne staccato – który był wynikiem osobistej pracy nad stylem. Był do niej niejako zobligowany: w wyniku przebytej w dzieciństwie choroby Heinego-Medina miał niesprawne dwa środkowe palce prawej ręki. Jak wspominał: „Nie byłem wyposażony, aby wypowiadać się muzycznie w stylu Arta Tatuma, Oscara Petersona czy innych pianistów, których podziwiałem. Musiałem odnaleźć mój własny groove. Myślę, że kluczem do niego jest prostota. Wiele nauczyłem się, słuchając Ahmada Jamala, który – choć jest w stanie grać gęsto – woli grać mniej”.

Hancock z kolei płytą – nomen omen – „Takin' Off” debiutował w Blue Note. W 1962 roku miał dopiero 22 lata, za sobą spotkania muzyczne m.in. z Colemanem Hawkinsem, Donaldem Byrdem, Oliverem Nelsonem i Philem Woodsem. Na albumie dołączyły do niego gwiazdy Blue Note'a: trębacz Freddie Hubbard, saksofonista Dexter Gordon, kontrabasista Butch Warren i perkusista Billy Higgins. Jak ważna była to płyta? Wystarczy wspomnieć o dwóch faktach. Pierwszy: album otwiera utwór „Watermelon Man”, który stał się drugim po „Cantaloupe Island” megahitem wszech czasów Hancocka. Drugi: tym właśnie wydawnictwem zainteresował się Miles Davis, który rok później zaprosił młodziutkiego pianistę do swojego zespołu – tzw. Wielkiego Drugiego Kwintetu.

Jeśli więc chcieć spotkać Hancocka i Parlana, to właśnie w latach 1960-1962. Później Hancock dołącza do Davisa, staje się wielką gwiazdą jazzu, funku i fusion, ambasadorem muzyki improwizowanej na międzynarodowych forach. Do dziś jest prawdopodobnie jednym z najbardziej rozpoznawalnych jazzowych artystów na świecie, choć co do jakości niektórych jego „gwiezdnych” projektów można mieć bardzo duże wątpliwości. Parlan wybrał inną drogę – wycofał się na jakiś czas z pracy jako lider, nagrywał sporadycznie z Rolandem Kirkiem oraz braćmi Turrentine. W latach 60. nabierał coraz większego dystansu do rzeczywistości nowojorskiej: jazz był tam wypierany przez wzbierającą falę popularności muzyki rockowej, powracały widma rasizmu i przestępczości. W 1973 roku przeprowadził się na stałe do Danii. Później grywał ze Skandynawami oraz z artystami amerykańskimi odwiedzającymi Europę (np. z Sonnym Rollinsem), realizując uznane płyty m.in. z Archiem Sheppem „Goin' Home” i „Trouble in Mind” (tę drugą magazyn „Downbeat” uznał za album roku w 1980). Minione tygodnie dopisały do jego historii smutny epilog: w wieku 86 lat zmarł w duńskim domu opieki, od dłuższego czasu ciężko chorując – stracił wzrok i możliwość chodzenia.

Parlana bynajmniej nie warto słuchać wyłącznie przez wzgląd na aktualne przykre okoliczności. Obok takiego Sonny'ego Clarka, Parlan jest jednym z tych dwudziestowiecznych pianistów jazzowych, o których kto, jak nie miłośnicy jazzu, mają pamiętać? O pamięć o Herbiem Hancocku obaw nie mam najmniejszych.