John Russell – ‘MOdernism – POst MOdernism – SO what?’

Autor: 
Andrzej Nowak (http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/)
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Angielska muzyka improwizowana nie byłaby tak bogata w wyjątkowe osiągnięcia i niesamowite nagrania, nie wydałaby na świat tylu spektakularnych muzyków, gdyby nie skromny zwyczaj … cyklicznego muzykowania przy herbatce (wątek innych używek pozostawmy w sferze niedopowiedzeń). Inicjatyw wspólnego, cyklicznego improwizowania w gronie przyjaciół i bliskich, ostatnie dekady dostarczyły całe mnóstwo. Pamiętamy o Dereku Baileyu i jego Company, nie zapominamy o London Improvisers Orchestra, która przez blisko dekadę jeden dzień w miesiącu miała regularne próby i szlifowała idiom improwizacji wielkogabarytowej. Choćby inicjatywa „kościelna” Evana Parkera i spotkania Free Zone w Appleby, które przez lata dostarczały nam niezapomnianych wrażeń. Z kolei wyjątkowy festiwal Freedom Of The City do roku 2013 stanowił coroczny powód wycieczek wielu szaleńców z całego świata, na te kilka majowych dni do Londynu. Zamierzchłe lata 80. przyniosły serię spotkań pod nazwą Fete Quaqua, która potem przerodziła się w .. Quaqua. Za te ostatnie dwie idee odpowiadał John Russell. Przykłady możnaby mnożyć.

Modernizm, Post Modernizm i co dalej?

Podobny zamysł przyświecał temuż Johnowi Russellowi i Chrisowi Burnowi, gdy w roku 1991 powoływali do życia Mopomoso (skrót od zdania przywołanego w tytule dzisiejszej opowieści), czyli cykl regularnych, comiesięcznych spotkań improwizatorskich w The Red Rose Comedy Theatre w Londynie (przy okazji, to właśnie w tym miejscu regularnie występowała, wyżej wspomniana, London Improvisers Orchestra).  Przez siedemnaście lat spotkania w Red Rose odbywały się regularnie. Niestety w którymś momencie stali bywali tego miejsca zostali zeń wyproszeni (podobnie jak LIO), a tym samym zmuszeni do poszukiwania nowego miejsca na wspólne spotkania, koncerty i warsztaty. Raz grali w Vortexie, innymi razem w Cafe Oto, by w roku 2013 podjąć szaleńczy pomysł… zorganizowania festiwalu objazdowego. Przy wsparciu, przyjaznych kulturze wysokiej, organizacji rządowych i samorządowych (Art Council, m.in.), udało się tygodniowy tour po Anglii przeprowadzić. Kolejne lata przyniosły i nadal przynoszą nowe koncerty pod szyldem Mopomoso, co więcej znów odbywają się one w cyklach miesięcznych, w różnych miejscach przeznaczonych do konsumpcji muzyki. Po szczegóły odsyłam na mopomoso.com.

Puentą naszej opowieści o meandrach herbatowych meetingów będzie natomiast edytorska dokumentacja ze wspomnianej objazdówki w roku 2013, która całkiem niedawno ujrzała światło dziennie, dzięki nowemu wydawnictwu Johna Russella, Weekertoft Records. Pudełko z czterema dyskami zwie się Mopomoso Tour 2013: Making Rooms i zawiera … wspaniałą muzykę. Szczegóły poniżej.

 

Fakty bezsporne

Pierwszy Touring Mopomoso miał miejsce między 23 a 30 kwietnia 2013r. Objął siedem miast angielskich: Birmigham, Brighton, Oxford, Bristol, Sheffield, Newcastle i Manchester. We wszystkich koncertach uczestniczyło dziewięciu muzyków. Jeden – Keith Tippett, fortepian solo – dojechał jedynie na koncert do Bristolu. Zarejestrowano wszystkie koncerty, a na wydawnictwo Making Rooms trafił wybór z tychże, w łącznym wymiarze czasowym blisko 270 minut. Pomieszczono je na czterech płytach CD, z których każda otrzymała indywidualny tytuł, a następnie zapakowano do zgrabnego pudełka kartonowego. Od 30 stycznia br. można to cudo posiąść drogą kupna. Osobiście nabyłem od Alexa Warda po jego koncercie na festiwalu Art Of Improvisation we Wrocławiu.

Trio po raz pierwszy: Chasing The Peripanjandra

Na początek trzęsienie ziemi, a potem będzie już tylko lepiej. Evan Parker, saksofon tenorowy, John Edwards, kontrabas i John Russell, gitara akustyczna. Trudno o bardziej dosadną muzyczną genialność w wydaniu angielskim. Panowie grali razem setki razy, choć w tym trio mają w dorobku tylko jedną, acz wspaniałą płytę House Full Of Floors (Tzadik, 2007) i tym tytułem wykonawczym bywają określani na plakatach anonsujących ich koncerty.

Dysk dokumentujący ich popisy na objazdówce Mopomoso przynosi trzy ponad dwudziestominutowe, swobodne improwizacje. W dobrych słuchawkach słyszymy muzyków od lewej do prawej, w kolejności jakiej wymieniłem ich na wstępie tego akapitu. Od samego startu w nagraniu dominuje potężny, ale czysto brzmiący kontrabas Edwardsa. Russell brzdąka na gitarze, jakby trenował nowy motyw flamenco, a Parker lekko zawiesza głos, jakby jego tenorowi na krótki moment zabrakło języka w gębie. Wszystko już wiemy o tej muzyce, niczym nie jest nas w stanie zaskoczyć, nasz mózg z pewnością już przy tych dźwiękach nie rozwija się, ale… trudno doprawdy szukać we wszechświecie free improv piękniej brzmiącego zestawu trzyosobowego. Muzyka płynie, jakby ocean dźwięków nie miał dna, a mistrzem ceremonii musi zostać ogłoszony Edwards. Gra po prostu genialnie, ani na moment nie zdejmując nogi z pedału gazu. Gorąca lawa wylewa się z uszu każdego z trójki muzyków. W drugim fragmencie – czas na drobny odpoczynek (choć nie wiemy, czy jesteśmy na tym samym koncercie, czy może już jednak na innym – to wszak jest Tour!). Muzyka wypełnia głęboką przestrzeń Sali koncertowej zupełnie samoistnie, a ktoś z offu delikatnie charczy otworem gębowym (czyżby Edwards? ale chłop jest w formie!). Ten spokój jest jednak pozorny, bo wszystko kończy się niezłą galopadą. I fragment trzeci, ostatni – ciekawe, surowe brzmienie gitary Russella (jakby grał na … bałałajce). Po dynamicznym intro, muzyka się uspokaja, acz toczy w niepokojącym tempie i ma ochotę co chwila czymś nas zaskakiwać. Cała trójka brzmi wręcz barokowo i dowozi nas do finału w pozycji rozdziawionej gęby. Majstersztyk!

 

Solo raz jedyny: Naqsh

Piano solo stanowi dla mnie każdorazowo duże wyzwanie i samotną walkę z instrumentem, którego po prawdzie, po prostu nie lubię. Pat Thomas, muzyk średniego pokolenia brytyjskich improwizatorów, jest tu owym samotnym podmiotem wykonawczym. Na dysk drugi Mopomoso Touring 2013 trafiło aż dziewięć stosunkowo krótkich improwizacji. Thomas w każdym z nich stosuje trochę inną technikę gry, improwizuje w innym tempach i skalach, przeto nawet źle nastawiony do instrumentu recenzent musi przyznać, że fortepianowa opowieści nie nudzi i daje się swobodnie przetrawić.

Na objazdówce Pat używał także elektroniki, jak to ma w swoim zwyczaju, zatem w wyborze nagrań dokonanych dla potrzeb tego wydawnictwa, słyszymy i ją, jednak tylko w drobnym, trzyminutowym fragmencie. Pozostały czas wypełnia piano w wersji akustycznej. Nie brakuje ciekawych preparacji (akurat ten wątek w życiu instrumentu fortepianowego akceptuję bez zastrzeżeń), choć pozostają one w zdecydowanej mniejszości. Innymi słowy – dałem radę, jakkolwiek po latach, gdy sięgnę po ten czteropak, dysk Thomasa będzie z pewnością najmniej zużyty.

 

 

Trio po raz drugi: Knottings

Mimo oczywistych zachwytów nad muzyką zawartą na dysku pierwszym, to właśnie dysk trzeci, z kolejnym trio, zdaje się być w mym sercu fragmentem najwybitniejszym. Ale do rzeczy – Alison Blunt, skrzypce, Benedict Taylor, altówka i David Leahy, kontrabas. Całą trójkę śmiało możemy zaliczyć do grona młodego pokolenia brytyjskich improwizatorów. Zapewne na ich nazwiska natrafialiśmy do tej pory jedynie w wypadku odczytywania list obecności na kolejnych koncertach London Improvisers Orchestra.

Skrzypce i altówka na skrzydłach, kontrabas atakujący środkowym pasmem, zadziorny, niemal freejazzowy (co jednak zaskakujące w tym zestawieniu), drastycznie wyznaczający pole działania. Dynamiczne rozszarpywanie strun nie trwa jednak w nieskończoność, bowiem kontrabasista sięga po smyczek, rozpoczynając galopadę trzech dobrze naoliwionych strunowców. Ale to jednak nie filharmonia, tu dosadność i ekspresja wyznaczają ramy muzycznych eksploracji, wieńcząc 13-minutowe, kompulsywne wprowadzenie do strunowego misterium. Bo potem to już … tylko skowyt i bolesne rozszarpywanie ran. Violin i viola pięknie improwizują (altówka z dużym bagażem kameralistycznych pomysłów na zapanowanie nad koncentracją słuchacza), by po chwili głębokiego zanurzenia się w … estetyce muzyki dawnej, z werwą zedrzeć glazurę strun w trakcie improwizacji na pograniczu ciszy, w towarzystwie kontrabasu, który nie potrafi zapanować nad emocjami. Supły (knot) i zakręty (bend) wyznaczają trajektorię tej niezwykłej muzycznej przygody, która mogłaby się ciągnąć w nieskończoność, gdyby nie ograniczenia czasowe cyfrowego nośnika. Piękna muzyka!

Duet na finał: Seven Cities

Kay Grant, głos i Alex Ward, klarnet. Po jednym, drobnym fragmencie z każdego z miast goszczących Tour 2013. Amerykańska rezydentka Londynu i zdolny klarnecista, który był już podmiotem niejednej opowieści na Trybunie. To nie były, rzecz jasna, ich pierwsze spotkania w formule całkowicie uwolnionej improwizacji (co słychać!), albowiem mają w dorobku jeden krążek dla Emanem Records (Fast Talk, 2011).

Kay to kobieta temperamentna, która, choć nie dysponuje wyjątkowymi możliwościami wokalnymi i operuje raczej w węższym paśmie, to siłą wyobraźni i niepopadaniem w schematy, ani jakiekolwiek ograniczenia, czy umiejętnością kooperacji, potrafi wynieść swą improwizację na szczyty emocji, po każdej zresztą stronie sceny. Alex zdaje się być tu idealnym wręcz partnerem, który nie dość, że łapie w mig wszelkie Jej pomysły, to jeszcze gigantycznym kompetencjami w zakresie operowania skromnym klarnetem, dopowiada każde westchnienie wokalistki i zmyślnie je rozwija. Ten duet potrafi wpaść w jeden dźwięk, a my w ferworze zasłuchania, nie potrafimy odróżnić od siebie źródeł dźwięku. Raz klarnet się uczłowiecza, innym razem głos wchodzi w parametry klarnetu.

52-minutowy wyciąg z siedmiu koncertów mija jak nanosekunda w bezgranicznym wszechświecie, a ja zaczynam wierzyć w … notatki przedimprowizacyjne Alexa, z obserwacją tworzenia których, miałem do czynienia przed jego wrocławskim koncertem z Dominiciem Lashem. Niebywała integracja w procesie improwizacji z Kay Grant zapewne jest także skutkiem owych przygotowań. To jednak działa!!!