Joe Henderson - wielki jazzman w wielkim cieniu

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 

Pierwszym, co zrobił dwudziestoletni Joe Henderson, po zwolnieniu z armii Stanów Zjednoczonych, było pobiegnięcie do Birdlandu. Jeszcze w mundurze, Joe po prostu zerwał się do biegu i stanął w miejscu dopiero gdy dotarł do celu. Na scenie grał Dexter Gordon. Joe był w towarzystwie przyjaciela, którego poznał kilka godzin wcześniej - gdy w drodze do Birdlandu zaszedł do znajomego saksofonisty, Juniora Cooke’a – trębacza Kenny’ego Dorhama. Henderson miał ze sobą swój saksofon i tylko czekał na pierwszą, dogodną okazję, by wdrapać się na scenę. W końcu okazja nadeszła – zawsze ostatecznie nadchodzą – i Gordon zapytał młodego człowieka z saksofonem, czy nie miałby ochoty zagrać. Henderson miał ochotę. W ten sposób Joe Henderson, przed chwilą jeszcze żołnierz armii Stanów Zjednoczonych, w której wygrywał „konkursy talentów” i przygrywał żołnierzom stacjonującym w Paryżu, zjawił się na nowojorskiej scenie jazzu i w jego historii.

Muzykę Joe Hendersona w dużej mierze zawdzięczamy jego bratu, Jamesowi T. To właśnie starszy brat najgoręcej zachęcał Joe do studiowania muzyki. Przynosił mu również materiał do nauki – dysponował potężną kolekcją jazzowych winyli, pośród których kilkunastoletni Joe znalazł Charliego Parkera, Dextera Gordona i – co być może najważniejsze – Lestera Younga. Ten ostatni zrobił na nim tak wielkie wrażenie, że Joe bezwiednie nauczył się na pamięć jego partii. W dodatku był w stanie odegrać je perfekcyjnie. Tak doskonale, że jego nauczyciele ze szkoły muzycznej w Detriot oraz koledzy z klasy (m. in. Yousef Lateef oraz Donald Byrd) uznali, że młodzian obdarzony jest słuchem absolutnym. Gdy wszystko zaczynało się układać – po Hendersona zgłosiło się wojsko.

Gdy wrócił, był już wystarczająco ograny, by szturmować nowojorskie kluby. Ledwo zaczęły się lata sześćdziesiąte, umarł Charlie Parker, bebop powoli odchodził w zapomnienie. Henderson wkroczył w sam środek krystalizowania się nowych brzmień i był chętny do pomocy. Jeśli kiedykolwiek faktycznie armia zrobiła z kogokolwiek mężczyznę, to był nim Joe Henderson. Podczas służby, Joe zajmował się niemal wyłącznie graniem. Wygrywał wojskowe konkursy talentów, grał na wojskowych imprezach, w Paryżu poznał Kenny’ego Clarke’a i ogrywał się razem z nim w klubach nad Sekwaną. Wojsko zrobiło z niego muzyka. W dodatku bardzo elastycznego – Henderson mógł z łatwością zagrać wymagający i bezlitosny hard-bop jak i sentymentalną balladę w duchu cool-jazzu. Wzięło się to z rozpiętości jego jazzowych inspiracji – Joe był nie tylko wyznawcą gry Parkera ale również fanem miękkiego brzmienia Stana Getza. Ten eklektyzm muzyczny opłacił się – Henderson notorycznie zapraszany bywał na sesje dla wytwórni Blue Note.

Akompaniował takim muzykom jak Andrew Hill („Point Of Departure”), Herbie Hancock (“The Prisoner”), Horace Silver (“Song For My Father”) czy Lee Morgan („The Sidewinder”). Łącznie wziął udział w ponad trzydziestu sesjach dla wytwórni Alfreda Liona. Poza tym, oczywiście, dbał również o własny dorobek. Lata 60. to czas wytężonej pracy – nagrania takich albumów jak “In N’ Out”, „Page One” czy „Power To The People”. Henderson przechodził zmianę – jego nagrania początkowo zanurzone są w konserwatywnej, hardbopowej estetyce, by przechodzić swobodnie między graniem bardziej „modalnym” i eksperymentów z otwartą formą aż po flirt z fusion i funkiem pod koniec dekady. Przez moment współpracował nawet z Milesem Davisem. Grał u trębacza obok Rona Cartera, Tony’ego Williamsa, Herbiego Hancocka i Wayne’a Shortera, jednak nie zachowały się żadne nagrania dokumentujące takie spotkania. Szczególnie romans z funkiem był ciekawym etapem rozwoju twórczości saksofonisty. Jeśli można by podzielić jego karierę na etapy, wyglądałoby to następująco: 1) Blue Note, 2) Milestone, 3) Verve. Każdy kolejny kontrakt z kolejną wytwórnią wywracał świat Hendersona do góry nogami. W Blue Note grał konsekwentny, właściwie wówczas już tradycyjny, bop. Gdy w 1967 roku do współpracy w wytwórni Milestone namówił go legendarny producent Orrin Keepnews, Joe zainteresował się poważnie fusion i eksperymentowaniem. Obudziła się w nim również polityczno-społeczno-rasowa strona jego osobowości. Henderson przejmował się bardzo kwestiami rasizmu, segregacji i tożsamości czarnych w Stanach Zjednoczonych. Angażował się w ruchy obywatelskie a kwestiom politycznym poświęcił wiele miejsca w swojej muzyce. Aż wreszcie, w 1971 roku, Henderson powiedział „dosyć”. Wyjechał do San Francisco, by nauczać muzyki. Męczył go świat wielkiego biznesu, który zamienił dawne marzenia o jazzowej dorosłości. Henderson dojrzał i go odrzucił by zająć się nauczaniem. Nadal jednak zdarzały mu się okazjonalne koncerty. Jednak przede wszystkim  Henderson został zignorowany przez jazzowe środowisko. Tak przynajmniej czuł sam saksofonista. Nie czuł się doceniony czy nawet tak na dobre zauważony. Zawsze asystent przy wielkich albumach innych wielkich muzyków.

Wreszcie, w 1990 roku, wytwórnia Verve przypomniała sobie o Joe Hendersonie. Dzięki nowym edycjom bluenote’owych klasyków i kampanią reklamową, wreszcie wywindowano Hendersona na pierwszy plan i ustawiono między jazzowymi gigantami – Davisem, Coltranem, Hancockiem czy Mingusem. Henderson nadal koncertował – nie był już jednak tak twórczy jak dawnej, zajmował się raczej wynajdowaniem nowych sposobów na zagranie swoich starych, dobrych utworów oraz standardów. Zmarł na serce po długiej chorobie. Dziś nikt nie ma wątpliwości, że był to saksofonista z pierwszego garnituru jazzu. Mało kto tak bardzo zapracował sobie na ten tytuł.