Jan Garbarek - artysta ponad podziałami

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Jan Garbarek podzielił miłośników jazzu. Po jednej stronie stoją jego wierni sympatycy, publiczność koncertów i kolekcjonerzy wszystkich płyt artysty, po drugiej zaś całkiem spore, choć mniej widoczne grono przekonanych, że im dłużej Garbarek jest na scenie, tym mniej w nim jazzmana i mniej prawdziwego artyzmu w jego sztuce. Niezależnie jednak czy jest się jego fanem, czy nie, trzeba jednak przyznać, że jako jeden z nielicznych, wyniósł swoją muzykę wysoko ponad estetyczne podziały i potrafił przemówić do słuchaczy z grupy nawet przypadkowych konsumentów muzyki.

Nazwisko Jana Garbarka znają niemal wszyscy. Tymczasem teza o jego wielkiej i uniwersalnej popularności tylko w części jest prawdziwa, w części europejskiej, dodajmy. Tu „Officium” albo „Mnemosyne” albo "Officium Novum" znajdziemy niemal w każdym, choćby najmniejszym sklepiku, a plakat zapowiadający jego koncert przyciągnie tłumy w każdej europejskiej metropolii. W Polsce ma to wymiar szczególny, być może również ze względu na polskie korzenie artysty. On sam jednak twierdził wielokrotnie, że choć  czuje związki z krajem przodków, szczególnie zaś z Warszawą (przed  wielu laty zagrał podczas Jazz Jamboree jeden z pierwszych swoich zagranicznych koncertów), Polakiem nie czuje się wcale. Jakkolwiek by nie było, jest tu chętnie słuchany i bardzo popularny. Podobnie jak Europa, łaskawa jest dlań jeszcze Japonia, a fakt ten nie powinien nikogo dziwić, bowiem w kraju kwitnącej wiśni niemal wszystko co pochodzi ze Starego Kontynentu znajduje ogromne rzesze entuzjastów. Zupełnie inaczej jest podobno w USA, gdzie zapytani o Garbarka sprzedawcy ponoć zaczynają przeszukiwać półki z muzyką klasyczną.

 

W dość naturalny sposób chcemy dostrzegać w Garbarku przede wszystkim jazzmana, chcemy tego do tego stopnia, że ignorujemy nie tylko estetykę i stylistykę całości  jego twórczych działań, ale nawet jego własne wypowiedzi na ten temat. Garbarek postrzega siebie jako twórcę niezwiązanego ze stylami, choć wrażliwego na to co dzieje się zarówno w muzyce jazzowej, jak i w innych rodzajach sztuki dźwięku. Nie potrzeba też być szczególnie dobrze zorientowanym w palecie jazzowych odcieni, aby spostrzec, że jeżeli kiedykolwiek jego zainteresowanie  jazzem było bezdyskusyjne, to albo bez mała trzy dekady temu, kiedy nagrywał pierwsze swoje płyty: „Esoteric Circle”, czy „African Peperbird”, albo kiedy stanowił podporę norweskiego kwartetu Keitha Jarreta, tak wspaniale przypomnianego w ubiegłym roku przez Manfreda Eichera albumem „Sleeper”. Ówczesny Garbarek znacznie bardziej niż kiedykolwiek później wydawał się pamiętać co pchnęło go w ramiona jazzu, co sprawiło, że chwycił za saksofon tenorowy. Nie on jeden zresztą zrobił to pod wpływem muzyki Johna Coltrane’a. Sam wspomina, że nie spotkał Coltrane’a nigdy, ale studiował jego sztukę improwizacji, chłonął zawarte w niej  emocje oraz cały bagaż inspiracji muzyką hinduską. Wydaje się więc z tej perspektywy, że wielką pokusą stała się dlań freejazzowa ekspresja, prowadząca w naturalny sposób do zainteresowania muzyką Pharoaha Sandersa, Archiego Sheppa i nade wszystko Alberta Aylera.

 

Wielkim szczęściem był fakt, że ówczesna Skandynawia była jazzowym rajem. Postacie formatu Dextera Gordona, Bena Webstera, Johnny Griffina był regularnymi gości nie tylko większych jazzowych festiwali, ale często odwiedzały małe kluby jazzowe. Nadarzała się wówczas doskonała okazja do konfrontowania swoich przemyśleń muzycznych z pomysłami największych, bywało także, że można było zagrać podczas jam sessions u boku prawdziwego autorytetu. Garbarek z takich okazji skrzętnie korzystał, aż w końcu przyszedł moment, który z perspektywy lat ocenić można jako przełomowy i rzutujący na jego dalsze działania twórcze. W 1964 r. Garbarek dostał szansę zagrania z Donem Cherry, który już po zakończeniu współpracy z Ornettem Colemanem  rozpoczął własne artystyczne poszukiwania. Zafascynowany możliwościami, jakie niesie tradycja światowej muzyki folkowej zderzonej z frejazzem, Cherry podjął wysiłek stworzenia nowego języka komunikacji pomiędzy różnymi kulturami muzycznymi bez wartościowania żadnej z nich. Choć w wypadku Cherry’ego nie skutkowało to wcale nagraniem płyt, jednak idea jednej, wielkiej muzyki świata podchwycona została przez ogromne rzesze młodych, rozpalonych w twórczym ferworze muzyków. Sam Garbarek, choć przecież niejednokrotnie przyznawał się do silnych inspiracji pomysłami Cherry’ego, nie od razu rzucił się w wir muzycznej globalnej wioski. Na to trzeba było jeszcze trochę poczekać, ale kiedy zainteresowanie folkiem jako takim doszło u niego do głosu, wówczas okazało się, że jest to bardzo wyraźna i do dzisiaj kontynuowana ścieżka artystycznego postępowania obserwowana nie tylko w nagraniach z pakistańskimi  twórcami w rodzaju Ustada Fateha Ali Kahana czy norweską wokalistką Mari Boine, ale również w działającym aktualnie kwartecie z Rainerem Bruninghausem, Marylin Masur i niedościgłym wirtuozem kontrabasu Eberhardem Weberem.

 

Jakkolwiek nie spoglądalibyśmy na artystyczny wymiar tych działań, bardzo trudno oprzeć się wrażeniu, że wspaniała skądinąd idea transkulturowej muzyki dziejącej się ponad stylistycznymi kategoriami, nie została wcale przez Garbarka poparta prawdziwie ponadczasowymi nagraniami. Wielu sceptyków twierdzi, że nie powstało z tych uporczywych prób wiele więcej niźli etno patchwork, w którym jest za mało improwizacji, aby obronić jazzowe korzenie, a jednocześnie zbyt płytko i naiwnie zasygnalizowany folk, aby mówić o dogłębnym zrozumieniu istoty muzyki ludowej.

Odrębną sprawą pozostaje jeszcze króciutki, ale jakże spektakularny flirt, z którego powstały wspomniane na wstępie płyty „Officium” i „Mnemosyne”. Króciutki w rozumieniu osiągnięć fonograficznych, bo w sferze koncertowej to przecież działalność ogromnego rozmachu. Kto wie czy właśnie nie te dwa projekty nie stanowią najlepszej i najtrafniejszej charakterystyki działań scenicznych Jana Garbarka ostatnich dwóch dekad. Jak chyba żadna inna płyta w jego  działalności nagraniowej, skądinąd od zawsze zogniskowanej wokół ECM Records, „Officium” spowodowała falę niebywałego zainteresowania i komentarzy. Oczywiście również spolaryzowała  i tak poważnie podzielone grono melomanów, pogłębiając rozdźwięk pomiędzy Garbarko-entuzjastami i Garbarko-sceptykami. 

Świat jednak zareagował na nią z zastanawiającym entuzjazmem. Ten na pierwszy rzut oka diabelski, niedorzecznyz pozoru i koncepcyjnie dośc ryzykowany projekt stał się obowiązkową pozycją na półkach także i tych słuchaczy, którzy muzykę traktowali zaledwie jako miły element tła. Co ciekawe, przychylnie spojrzeli na nią również wielbiciele dawnej muzyki wokalnej, z natury swej niechętni tego rodzaju eksperymentom. W jakiejś mierze było to działanie pionierskie, bo ostatecznie nikt przedtem nie  odważył się komentować saksofonowymi, ad hoc improwizowanymi frazami tak doniosłego, poważnego i dostojnego dzieła jak „Officium Defunctorum” Christobala de Moralesa. Przy całej swej unikalności, przy kompletnie zaskakującej brzmieniowej aurze, ukazała się rzecz symptomatyczna, zapowiadana o wiele wcześniej przez najbardziej przewidujących znawców muzyki jazzowej, a wyrażona pytaniem, czy aby Jan Garbarek, w całym swym surowym majestacie, nie wkroczył na drogę tak naprawdę prowadzącą na muzyczne bezdroże.  Takie głosy pojawiać się zaczęły już w chwili, kiedy nagrywał słynną i bardzo cenioną przez wielu „Survivor Suite”. Kiedy spojrzymy na Officium” po odrzuceniu całego jej brzmieniowego entourage’u i spróbujemy dotrzeć do istoty pomysłu, może okazać się, choć wcale niekoniecznie musi, że wszystko to czym kusi nas ta zaskakująca płyta jest zaledwie błyskotką zawieszoną na szkielecie artystycznej bezradności i doraźności. Takie opinię wcale nie są odosobnione.

Kim więc jest Jan Garbarek? Kim jest jako twórca, który z jednej strony uczył się muzyki od George’a Russela, studiował na żywo  jego Lydian Concept of Tonal Organisation, prowadził ciekawe tria z Edwardem Vesalą i Arildem Andersenem, wspierał Jarreta i razem z wielką trójką Stenson/Daniellson/Christiansen tworzył jeden z ważniejszych nowoczesnych jazzowych ansambli w Europie, z drugiej zaś raz po raz oddawał  się w ręce fascynacji folkiem, muzyką średniowieczną, klasyczną, albo pisaną do filmów (np. przez grecką kompozytorkę Elleni Karaindrou). Czy pomiędzy tymi biegunami zainteresowań stworzył rozpoznawalną i rzeczywistą nić konsekwencji twórczej, albo chociaż jakiś, bodaj daleki związek.

Dla wielu niewątpliwie nie, dla wielu innych jednak Jan Garbarek zawsze będzie synonimem piękna i prawdziwie wspaniałej muzyki, choćby nie wiem co wymyślił.