Historia pewnej pętli

Autor: 
Jan Błaszczak
Zdjęcie: 

Już Nas mówił, że hip-hop jest jednym z dzieci jazzu. Jeśli jego słowa straciły choć trochę na aktualności, to tylko dlatego, że dziś jazzmani coraz częściej sięgają po rymowane płyty.

Obecność Herbiego Hancocka na najnowszej płycie kalifornijskiego producenta Flying Lotusa można postrzegać jako symboliczne domknięcie artystycznej pętli. Ten wyraz wydaje się najbardziej pasującym określeniem tym bardziej, że "pętla" (ang. loop) stanowiła przecież jeden z pierwszych i najbardziej konkretnych pomostów pomiędzy światami jazzu i hip-hopu. Gatunkami, które choć koegzystują od jakichś czterdziestu lat, to niewielu balansowało pomiędzy nimi z gracją chicagowskiego pianisty. Jego obecność na albumie "You're Dead!" stanowi świetny pretekst, by odkurzyć płyty i życiorysy postaci, które z wyjątkową płynnością przemawiały w obu językach.

Raperzy byli skazani na jazz. Po pierwsze była to muzyka jawnie odnosząca się do afro amerykańskiej spuścizny i jako taka podbiła gusta szerokiej publiczności. Pokazywała więc, że można. Dodawała też dumy. Po drugie, tak jak młodzi adepci rapu, tak i wielcy wirtuozi muzyki improwizowanej przędli mit utraconej matki-Afryki. Objawiało się to nie tylko w nawiązaniach do gatunków rodem z Czarnego Lądu (z jednej strony afrobeat, z drugiej - suficcy poeci), ale także sympatią dla konkretnych ruchów politycznych i religijnych. Reprezentanci obu tych muzycznych światów zgodnie przechodzili na islam (A Tribe Called Quest, Mos Def, Ice Cube, a z drugiej strony Art Blakey czy Yusef Lateef). W obu przypadkach był to zarówno wyraz buntu przeciw WASP-owskiej Ameryce, jak i efektem fascynacji naukami Malcolma X. W cieniu tej politycznej zawieruchy narodzili się zresztą pierwsi raperzy: The Last Poets czy Gil Scott-Heron.

Uwielbiający nurzanie się w retrospekcjach, wspominkach i rozprawach o prawdzie i tożsamości hip-hop nie miał wyjścia - musiał wzrastać na jazzym, soulym i funkowym fundamencie. Źle na tym nie wyszedł.

Gil Scott-Heron "Free Will" (1972)

Choć nie tak głośna, jak wydana później kompilacja "Revolution Will Not Be Televised" oraz studyjne "Winter in America", druga płyta ciemnoskórego wieszcza jest nie mniej ciekawa. Interesujący jest już jej wewnętrzny podział, gdzie pierwsza część jest w zasadzie bogato zaaranżowanym, melodyjnym jazzem, zaś drugiej najbliżej chyba do dzisiejszej definicji freestyle'u. Heron chwyta za mikrofon i przy akompaniamencie bębnów i fletu opowiada o brutalności policji, dumie z dokonań Afroamerykanów i historii jazzu. W jednym z utworów oddaje nawet hołd Johnowi Coltrane'owi. Choć jego fraza nie szuka rymów i nie jest tak silnie zrytmizowana, podejmowana przez niego tematyka oraz wielka charyzma sprawiły, że każdy raper zarumieniłby się na takie porównanie.

Herbie Hancock "Future Shock" (1983)

Za każdym razem, gdy pojawia się temat klasycznie jazzowej płyty o hiphopowych rysach, wskazuje się - poniekąd słusznie - na "Doo-Bop" Davisa. Jest to jednak płyta w dużej mierze wtórna wobec wydarzeń i tendencji, które w tym czasie przetaczały się już przez Amerykę. Inaczej ma się rzecz z dokonaniami Hancocka z lat 70. i 80. Już The Headhunters - choć bardziej funkowi niż hiphopowi - wyrośli na ulubieńców raperskiej braci. Nie bez powodu jeden z największych przebojów głośnego duetu Mobb Deep nosi tytuł "Survival of the Fittest". Nie zmienia to faktu, że hip-hop w pełnej krasie objawia się na słynnym albumie "Future Shock". Singlowe "Rockit" otwierają przecież scratche, a sam utwór stał się na wiele lat ścieżką dźwiękową dla hiphopowych tancerzy - b'boy'ów.

 

A Tribe Called Quest "The Low End Theory" (1991)

Nie ma chyba zespołu, w przypadku którego tak często sięgałoby się po etykietkę "jazz-rap". Wybitni reprezentanci nurtu Native Tongues nie tylko odnosili się do afrykańskich korzeni swojej kultury, lecz także podejmowali społecznie istotne tematy, edukując swoich słuchaczy. Po albumie "The Low End Theory" Q-Tip stał się jedną z największych person rapowego świata, wzbudzając szacunek krytyków muzycznych i czarnoskórych aktywistów. Zanim to się jednak stało, nowojorczyk musiał długo zabiegać o współpracę Rona Cartera - klasycznie kształconego kontrabasisty, któremu sławę przyniosły występy u boku Davida, Shortera czy Hancocka. Wówczas A Tribe Called Quest musieli walczyć ze stereotypowym wizerunkiem raperów, tłumacząc instrumentaliście, że na płycie obejdzie się bez skandali, ekscesów i innych profanacji. Szczęśliwie, mieli dar przekonywania.

 

Digable Planets "Reachin'" (1993)

Choć debiut nowojorskiego trio nie jest może kamieniem milowym w historii rapu, doskonale prezentuje obecną w nim tendencję. Na przestrzeni całej tej - stricte hiphopowej - płyty można się potknąć o jazzowy sampel. Czego tu nie ma: Miles Davies, Herbie Hancock, Art Blakey, Sonny Rollins... Charakterystyczne jest również bezpretensjonalne wytłumaczenie brzmienia płyty. W jednym z wywiadów producent Ishmael Butler powiedział, że skądś przecież musiał wziąć te dźwiękowe próbki, a właśnie takie płyty walały się w domu jego rodziców. Jazzowy jest nawet tytuł tego albumu, który w oczywisty sposób puszcza oko w stronę "Moanin'" czy "Cookin'" wspomnianych wyżej artystów.

 

Guru "Jazzmatazz, Vol. 1" (1993)

Jazzowi muzycy pojawiali się już wcześniej na rapowych płytach, ale to Guru był pierwszym, który rymował do dźwięków granych przez pełnoprawny jazzowy band. I chyba rzeczywiście pseudonimu nie otrzymał na wyrost, skoro na jego propozycje przystały takie tuzy. Kolejnym wersom mistrza ceremonii akompaniują tu Brandford Marsalis, Donald Byrd czy Ron Ayers. Seria "Jazzmatazz" doczekała się jeszcze trzech części. Przerwała ją przedwczesna śmierć rapera, który chorował na raka. Nawet jeśli sporo z tych utworów trąca dziś myszką za sprawą nazbyt lounge'owych melodii, pierwsza odsłona cyklu nie na darmo nosi miano klasyka.

 

Nas "Illmatic" (1994)

"Hip-hop jest jednym z dzieci jazzu" - powiedział Nas, a spróbowałby powiedzieć inaczej. W jego przypadku nie trzeba się nawet zasłaniać metaforą. W końcu Nasir Jones to pierworodny Olu Dary - kornecisty, który zdobył sobie pewną sławę na polu free jazzu, nagrywając m.in. z Henrym Threadgillem. Pewnego dnia syn zaprosił tatę do pokoju, gdzie przebywał z kumplami. Najpierw poprosił, aby ten coś zarymował. Ojciec nie zgodził się, żartując, że nie zrobi z siebie najstarszego rapera świata. Nas zaproponował więc, aby chociaż coś im zagrał. Żaden z nich nie przypuszczał, że efektem tego spotkania będzie singel na, być może najważniejszej, płycie w historii hip-hopu. Minimalistyczny, surowy beat i przygnębiający tekst ze słynną frazą: "life's a bitch and then you die" absolutnie zaskakująco rozświetla wspomniane solo kornetu. Wspaniałe outro i jeden z tych magicznych momentów hip-hopu.

 

Madlib "Shades of Blue" (2003)

Mamy tu do czynienia z dość rzadko spotykaną sytuacją, kiedy to decydenci związani z jednym gatunkiem muzycznym postanawiają zaufać artyście z trochę innego świata. I to zaufać bezgranicznie. W rezultacie włodarze Blue Note otworzyli przed Madlibem swoje archiwa i zezwolili mu zrobić z nimi, co mu się tylko podoba. Efektem jest album z remiksami utworów Horace'a Silvera, Reubena Wilsona czy Wayne'a Shortera. Sęk w tym, że Madlib - a właściwie jego kwintet - odgrywa te utwory, modyfikując je lub wprowadzając krótkie sample. Właściwie, nie jest to nawet kwintet, gdyż tak naprawdę to sam producent obsługuje tutaj wszystkie instrumenty. Mistyfikacja? Cóż, David Černy nie wymyślił nic nowego.

 

Robert Glasper "Black Radio" (2012)

Po dekadach podpatrywania, powoływania się i - no cóż - podkradania artyści hiphopowymi doczekali się pokolenia jazzmanów wychowanych na ich muzyce. Esperanza Spalding, Vijey Iyer czy Robert Glasper - trudno wyobrazić sobie twórczość tych artystów bez rymowanego zaplecza. W tym kontekście warto zwrócić uwagę przede wszystkim na pianistę pochodzącego z Teksasu. Charakterystyczne jest to, że największy rozgłos przyniosła mu płyta "Black Radio", na którą zaprosił właśnie raperów: Lupe Fiasco, Mos Defa czy Shafiqa Husayna. Swojej sprawności w poruszaniu się po hiphopowych ścieżkach dowiódł jednak przede wszystkim w utworze "J Dillalude". Skomponowany rzekomo na prośbę Q-tipa kawałek zabiera w podróż przez największe przeboje przedwcześnie zmarłego J Dilli.

 

Flying Lotus "You're Dead!" (2014)

Choć od czasu, absolutnie genialnej, "Cosmogrammy" pisało się o Stevenie Elissonie jako o postaci ze świata jazzu, można było odnieść wrażenie, że takie spostrzeżenia opierają się głównie na jego bliskim pokrewieństwie z Alice Coltrane. Owszem, Kalifornijczyk - z dużą pomocą świetnego kontrabasisty Thundercata - wprowadzał do swojej muzyki elementy jazzowe, ale orbitowały one wokół hiphopowych bitów, elektronicznych plam i Bóg wie, czego jeszcze. Na etapie "You're Dead!" Flying Lotus wciąż błyszczy erudycją, ale ten jego eklektyzm ma wyraźnie jazzowe skrzywienie. Zwłaszcza na początku albumu, kiedy całość ciąży w stronę fusion, a za klawiszami siada Hancock. Cóż, mamy więc pętlę. Jak przystało na tekst o hip-hopie. Nauka nie poszła w las.