Gregory Porter - śpiewający lew

Autor: 
Redakcja
Zdjęcie: 

Miał być footballistą. Koledzy z boiska mówili o nim „potwór”. Uszatka, którą nosi nie kryje (raczej) śladów jego agresywnej przeszłości. To moja jazzowa czapka - mówi o swym nakryciu głowy Gregory Porter - zdobywca nagrody Grammy za albumy „Liquid Spirit” i ostatni "Take me To The Valley", którego jużjutro 19 kwietnia będziemy mogli usłyszeć, na żywo w łódzkiej Wytwórni.

Młody Greg pewnością był dumny, ze stypendium dla młodych sportowców na Uniwersytecie Stanowym w San Diego. Chłopak wypłakał pewnie sporo łez w poduszkę po tym, gdy dowiedział się, że kontuzja barku, przekreśli jego karierę sportową. Co powie mama, która poświęciła całe swoje życie samotnie wychowując go, wraz z szóstką rodzeństwa. Nie przypuszczał na pewno, że 20 lat później będzie śpiewał w największych salach koncertowych świata a jego własna kompozycja „Mother’s Song” będzie jednym z jego największych przebojów.

Jako wokalista debiutował późno. Swoją pierwszą płytą mógł pochwalić się w wieku 39 lat. Warto jednak było czekać! Album „Water” dla stosunkowo niewielkiej nowojorskiej oficyny Motema Music zyskał w 2011 roku nominację do nagrody Grammy. Wtedy Potter musiał jednak ustąpić miejsce wielkiej Dee Dee Bridgewater. Brak złotego gramofonu szybko zrekompensowali mu fani na całym świecie. Płyta długo była jazzowym numerem jeden w sklepie iTunes w USA i Wielkiej Brytanii - a wraz z popularnością pojawiać zaczęły się zaproszenia na koncerty i festiwale. W nieco ponad rok Gregory Porter z nieznanego szerzej śpiewającego misia stał się jazzową gwiazdą.

Kredyt zaufania fanów spłacił z nadwyżką swoim drugim albumem „Be Good”. Produkcją albumu zajął się autor sukcesów m.in. Norah Jones i Cassandry Wilson - Brian Bacchus. Porter jednak wydatnie ułatwił mu zadanie - miał przecież swój zespół, z którym pracował już trzy lata: tak w studio jak i na scenie. Wokalista napisał też część kompozycji na krążek. Promocji dzieła dopełnił piękny teledysk do tytułowego singla „Lions Song” doczekał się grubo ponad miliona wyświetleń, a Portert szybko zyskał przydomek - Lew. Płyta przyniosła mu kolejną nominację do Grammy - tym razem w kategorii najlepszy album R&B. Pech chciał, że wokaliście znów przyszło rywalizować z królową gatunku - Beyonce. Tym razem to pani Carter zabrała do domu złotą statuetkę.

W między czasie stanowisko dyrektora w wydawnictwie Blue Note Records objął Don Was. Porter był właśnie tym kogo legendarna wytwórnia potrzebowała. Porter z jednej strony łączy balansuje wysoko ponad gatunkowymi granicami jazzu, soulu, r’n’b, tworząc muzyczny język, który trafia do młodych słuchaczy - z drugiej jego głos i technika czynią go spadkobiercą tradycji wielkich wykonawców American Songbooks. Tak powstał album „Liquid Spirit”.

Gdy album trafił do sklepów komplementom nie było końca: „Brylantowy głos”, „Poeta soulu”, „Król jazzu”. I znów wokalista znalazł w skrzynce zaproszenie na galę nagród Grammy. Tym razem jednak to on był faworytem do statuetki. 26 stycznia 2014 w Staples Center w Los Angeles Gregory Porter trzymał w dłoni swój własny złoty gramofon!

Dziś Greogry Porter - cztery lata po swoim płytowym debiucie - jest ozdobą jazzowych festiwali na całym świecie. Regularnie detronizuje też dotychczasowego króla jazzowej wokalistyki Kurta Ellinga. Wciąż jednak pozostaje przede wszystkim… swoim własnym głosem: tak jako niezwykle charakterystyczny i wyrazisty wokalista jak i przede wszystkim jako artysta, który, gdy wychodzi na scenę dzieli się ze słuchaczami własnym doświadczeniem, osobistym historiami, które jak mało kto potrafi przemienić w muzykę. Gdyby trzeba było wybrać jeden głos, który miałby zilustrować to, co w drugiej dekadzie XXI wieku wydarzyło się na amerykańskiej scenie jazzowej - byłby to najpewniej właśnie baryton Gregory’ego Portera.