Fred Anderson - dobry duch Chicago!

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Odrapane ściany i niewielki kiczowaty napis nie zdradzają przypadkowemu przechodniowi, że oto znajduje się w samym epicentrum jazzu i wolnych form ekspresji. Ulica jest raczej spokojna i nieruchliwa, nic nie zapowiada rewolucji. A jednak, chicagowski klub Velvet Lounge to jeden z najważniejszych lokalnych klubów jazzowych. Od 1983 roku, aż do dnia swojej śmierci w 2010, codziennie był w klubie Fred Anderson – jego właściciel. Na ścianach widnieją portrety Charliego Parkera – jego idola z młodych lat. W Velvet Lounge nagrano dziesiątki płyt, w tym nagrania samego Andersona, a tradycja niedzielnego jam session co tydzień wabiła do klubu najciekawszych muzyków Chicago. Anderson był głównym dowodzącym, organizatorem.

Fred nie miał łatwej drogi do muzycznego sukcesu. Przez długi czas musiał pracować jako kelner czy układać wykładzinę i dywany, żeby utrzymać swoją największą pasję – grę na saksofonie. Sam instrument Anderson opanował w wieku czternastu lat, bez niczyjej pomocy. Tak, Fred Anderson był właściwie samoukiem. Następnie trafił do odpowiedniej szkoły muzycznej i studiował z prywatnym nauczycielem. Żeby to wszystko opłacić, podejmował się kolejnych, dowolnych prac. Zapatrzony był w Parkera, nie tylko ze względu na jego osobowość sceniczną i sprawność techniczną, ale przede wszystkim w zachwycie nad ogromem wiedzy, jaką „Bird” posiadł.

 

W latach sześćdziesiątych Anderson zaprzyjaźnił się z grupą młodych muzyków, którzy wkrótce mieli stanowić o sile AACM – najważniejszej chicagowskiej organizacji artystycznej. Nowymi przyjaciółmi Andersona byli Phil Cohran, Muhal Richard Abrams, Henry Threadgill, Joseph Jarman czy Lester Bowie. Ogólnie doborowe towarzystwo. „Byłem na jednym z pierwszych spotkań. Usiedliśmy w kółku, żeby to przegadać. Chodziło o to, by spróbować mówić o muzyce w inny sposób i by móc tworzyć zgodnie ze swoim własnym sumieniem” - opowiadał Anderson. Większość nagrań wytwórni Delmark (związanej z organizacją muzyczną) została wykonana właśnie w klubie Andersona.

Doświadczenie kelnerowania nie poszło w przypadku Andersona na marne – często osobiście rozlewał gościom drinki, stojąc kilka godzin za barem. Fred nie tylko występował w swoim klubie, on na serio w nim pracował. Velvet Lounge stało się placem zabaw i eksperymentów dla młodych chicagowskich muzyków. U Andersona mogli znaleźć miejsce do pracy i wstawiennictwo. A także wiele mądrości, z której chętnie czerpali. Sam nagrywał niewiele i z rzadka. W sporej części są to zresztą nagrania koncertowe, ale dlaczego miałoby być inaczej. Fred Anderson był jednym z największych narratorów w muzyce jazzowej, a jego opowieści mogły snuć się bez końca! Lata 70. i 80. w większości poświęcił na naukę i jej przekazywanie oraz organizację wpierw AACM-u, następnie otrzymanego w spadku po zmarłym przyjacielu, Velvet Lounge.

Muzycy kochali Freda Andersona. Nie tylko za wspaniałe muzyczne pomysły, ale za ogólną „dobroć”. Gdy japoński basista, Tatsu Aoki, usłyszał od lekarzy, że wskutek wypadku i kontuzji kręgosłupa może nie dojść do jego planowanego koncertu z Andersonem, Japończyk oburzył się: „Kręgosłup nie jest ważny! Obiecałem Fredowi, muszę zagrać!”

 

„Nigdy nie myślałem o sobie jako o nauczycielu. Ja na serio nie chcę na nikogo wpływać – wszystko i tak dzieje się na scenie. Po prostu gramy” – mówił Anderson o pytany o etykietkę „nauczyciela”. Nawet jeśli mu ona nie pasuje, nie da się po postu przecenić jego roli i wkładu w rozwój i popularyzację awangardowych ruchów artystycznych (nie tylko jazzowych!) rodem z Chicago.

Na koniec krótka opowieść Macieja Karłowskiego: „Kilka lat temu, w Poznaniu, Anderson ze swoim trio dał koncert na festiwalu Made In Chicago. Po koncercie, sędziwy staruszek, wydawało się, że powinien w zasadzie wrócić do pokoju i odpoczywać. Zamiast tego, Anderson poszedł do Blue Note'u i siedział przy stoliku do drugiej w nocy. Spotkałem go tam i zapytałem przy barze, czy to nie jest niezwykłe, że nie jest zmęczony i nie chce odpocząć w pokoju hotelowym. Zdziwił się i powiedział: „Nie mógłbym tam siedzieć, tutaj są wszyscy których znam i których podziwiam, muszę być z nimi”. Buty mi spadły wtedy”.