Dziesięć płytowych kroków po świecie Cecila Taylora

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Nie pamiętam świata muzyki bez Cecila Taylora. Cecil Taylor zawsze gdzieś był. Dziś  jest dla mnie obecny bardziej niż kiedykolwiek, za sprawą albumów, którym miałem szczęście pomoc się urodzić. Nie zwróciłem uwagi na niego kiedy widziałam i słyszałem go po praz pierwszy na żywo. Ale w 1984 roku na niewiele rzeczy jazzowych zwracałem uwagę i nawet elektryczny Davis był dla mnie nie lada wyzwaniem. A Taylor grał muzykę daleko wyprzedzającą to co robił Miles i o kilka tysięcy lat świetlnych moje możliwości percepcyjne. Mogę więc powiedzieć tylko, że byłem wóczas niemym i przygłuchym świadkiem jego koncertu w Warszawie na czele orkiestry dwóch kontynentów, naszpikowanej gwiazdami improwizacji, których nazwiska były dla mnie tak samo mało czytelne jak język mongolski do dziś jest. Dopiero dużo później dowiedziałem się, że ten koncert nie był wcale pierwszym i wielki mag odwiedził Warszawę 16 lat wcześniej.

Dorastanie do taylorowskiej muzyki zabrało mi trochę czasu i w całości wypełnione było wcale nie kontaktami z jego sztuką na żywo, ale fascynacjami płytowymi. Przez ponad sześć dekad nagrał ich dużo, ale nie aż tak bardzo, żeby nie można było wszystkich pomieścić w niespecjalnie rozbuchanej kolekcji. Tym bardziej, że Cecil miał tę przypadłość, że nie występował chyba nigdy w roli sidemana i od samego początku, a więc od 1956 roku, samemu i po swojemu budował swój świat.

A więc płyty. Pewnie większość z nas uczyła się podziwiać go odkrywając kolejne jego albumy i marząc, że kiedyś zobaczy go na żywo, bo o jego koncertach w moim pokoleniu krążyły legendy, a mało kto od 1984 roku w ogóle podejmował trud zapraszania Taylora na festiwale. Sam Taylor zresztą nie był dla organizatorów łaskawy. Kilka razy zdarzyło się, że w ostatniej chwili, pomimo precyzyjnych ustaleń odwoływał koncerty. Nie odwołał tylko koncertu w Bielsku Pozostawało więc tylko wypatrywać jego płyt w sklepach i co nieuniknione budować własne rankingi ulubionych pozycji z dyskografii. Tak, były w Polsce czasy kiedy albumy Taylora w myśl hasła pełna kultura widoczne były w nawet w salonach EMPiKu. Dziwnie to brzmi z dzisiejszej perspektywy.

Rankingi jak wiadomo są do dupy. Zwłaszcza gdy tworzy się je w dziedzinie tak niepodatnej na klasyfikacje jak muzyka. Ale teraz, kiedy czy chcemy czy nie chcemy, będziemy musieli wyobrazić sobie świat bez Cecila Taylora, można pokusić się o listę albumów opowiadających o świecie tego zdumiewającego w swej wielkości artysty. Teraz już tylko one nam zostaną. I tu każdy pewnie będzie miał swoją, ani lepszą ani gorszą od innych listę. W pewnych momentach bardzo zbieżną z innymi listami w innych zupełnie odmienną, bo oznakowaną własnymi odczuciami, fascynacjami czy niepewnościami. A gdyby ktoś spotkanie z muzyką Cecila Taylora miał na razie przed sobą i chciał zacząć zwiedzanie jego świata, to ja chętnie pomogę zrobić kilka pierwszych kroków. Tak naprawdę z prostego powodu z zazdrości, że wielkie muzyczne emocje porównywalne chyba tylko z odkrywaniem nowego świata, są przed tym kimś, a przede mną już nie.

Zatem dziesięć płyt, ale żadne Top 10!, ani The Best Of. Po prostu dziesięć albumów, w kolejności chronologicznej, które mogą rozpalić ogień pożądania muzyki na swoje czasy i na wszystkie czasy zadziwiającej.

The Cecil Taylor Quartet – Jazz Advance (1956 Blue Note)

Od tej płyty zaczęła się fonograficzna kariera Cecila Taylora. Miał wówczas 27 lat. Zważywszy, że na fortepianie grał od 5 roku życia i miał spore doświadczenie zarówno na scenie Bostońskiej jak i nowojorskiej (występy u boku Dizzy’ego GIllepsiego czy Charliego Parkera) to późny debiut.

To nie były dobre czasy dla tych którzy mili chęć burzyć jazzowy świat i poszerzać jego granice. Królował hardbop. Gwiazdami był Miles Davis, Lee Morgan. Czczono Theloniousa Monka. John Coltrane jeszcze nie zaczął wybierać się w daleką drogę na freejazzowy Mount Everest. Nie stał takm też jeszcze Ornette Coleman, a ulicami downtownu nie chadzał jeszcze jako duch 

święty freejazzu Albert Ayler. Ale czujny Alfred Lion z Blue Note zaryzykował wydanie płyty nieszczególnie znanemu pianiście, dla którego ramy jazzowe już wówczas wydawały się nieco przyciasne. Chyba nie opłaciło się to ryzyko zanadto, skoro na kolejne albumy Taylora w barwach oficyny trzeba będzie poczekać całą dekadę. Ale jeśli zacząć podróże po świecie pana Cecila to od tej właśnie płyty albo od The Cecil Taylor Quartet – Looking Ahead (1959 Original Jazz Classics)

Będzie to podróż rozpoczęta, jak na nasze dzisiejsze przyzwyczajenia brzmieniowe, bezboleśnie, komfortowo, ale też zapowiadająca już odrobinę to, co stanie się w latach kolejnych. A lata kolejne przyniosą Cecilowi nowy skład. Wówczas jeszcze pewnie nikt nie myślał o nim w takich kategoriach, ale z perspektywy lat to pierwszy wielki band Cecila Taylora.

 

The World of Cecil Taylor (1960 Candid)

Zanim to jednak nastąpiło Taylor związał się z wydawnictwem Candid. Dla tej oficyny powstały znakomite albumy, w tym płyta The World Of Cecil Taylor. Kto wie być może jedna z najwspanialszych w pierwszym okresie twórczości pianisty.

W składzie Denis Charles na perkusji, Buelle Neidlinger – kontrabasista, którego żegnaliśmy ledwie kilka tygodni temu oraz Archie Shepp mający dopiero przed sobą coltrane’owskie namaszczenie i udział w takich sesjach jak „A Love Supreme” czy „Ascention” a nawet debiutancki album „Archie Shepp/Bill DIxon Quartet wydany w 1962 roku dla Savoy Records.

 

Nefertiti, The Beautiful Has Come (1962 Revenant)

Trzęsienie ziemi nastąpiło jednak rok później. Przenieśmy się na jakiś czas do Montmartre Cafe w Kopenhadze. Jest grudzień 1961 roku. Świat już wie o tym, że wynaleziony został free jazz, wie o Ornecie Colemanie i jego rewolucyjnej płycie na podwójny kwartet. Połowa tego świata kocha go za to połowa wręcz przeciwnie. Nowy Jork już przyjrzał się uważnie dziwakowi z Texasu rozpamiętując koncert jego kwartetu w Five Spot albo ulegając magii gry tandemu z Donem Cherry albo lżąc go za zbytnią arogancję. Także wielki John Coltrane złożył już swój akces do muzyki free. Przygląda się nowym twarzom nowej muzyki z więcej niż bardzo życzliwym zainteresowaniem. Słychać to w jego muzyce. I tylko brakuje Alberta Aylera. Jego czas przyjdzie niedługo, ale teraz jest w Szwecji i dopiero planuje nagrać albumy, które okażą się kluczowe dla idei gry free.

A u Cecila Taylora pojawiają się dwaj muzycy, bez których uniesposób wyobrazić sobie historii uwolnionej improwizacji. Są podstawą formacji Unit. Jimmy Llyons – saksofonista altowy oraz perkusista Sunny Murray. Wówczas, na dzień przed wieczorem wigilijnym 1961 roku, na deskach kopenhaskiego muzyczny świat Cecila Taylora eksplodował, pasjami do Ellingtona, Brubecka, Tristano, Stravińskiego i Bartoka i ujęty został w improwizatorskie formuły jazzowe, o jakich się nie śniło słuchaczom w tamtych czasach.

 

Cecil Taylor Unit – Unit Structures (1966 Blue Note) , Conquistatdor (1966 Blue Note)

Jest 1966 rok. Minęła dekada od czasu debiutu Cecila Taylora na rynku płytowym. W tym czasie Cecil stał się gwiazdą, która choć wcale nie sprzedaje swoich koncertów na pniu i w ogóle nie za często koncertuje w ojczyźnie, to wcale nie zamierza odcinać kuponów od dotychczasowych osiągnięć. Świat jazzu darzy Taylora respektem, ale chyba boi się trochę jego oryginalności bezkompromisowości. On sam wiele robi aby aurę wyjątkowości wokół siebie podtrzymywać. TO w tym czasie na pytanie co sądzi o Davisie odpowiada słynnym zdaniem.”Nie źle gra jak na milionera”.

I znowu w jego orbicie pojawia się Alfred Lion. W 1966 roku świat poznaje przełomowe płyty „Unit Structures” i 

„Conquistador”. Nagrane zostały  w dystansie niespełna połowy roku. Obydwie prezentują Taylora w większych składach. Pierwsza w septecie, druga w sześcioosobowej formule i w dość podobnych składach instrumentalnych. Na obydwu też pojawia się kolejny wielki perkusista Andrew Cyrille. Jest też wyraźnie zasygnalizowana wielka atencja Taylora dla sztuki postrzegania muzyki jako architektonicznej myśli nie tylko improwizatorskiej ale też i  kompozytorskiej. Mawia się o nich, szczególnie o „Unit Structures” jak o kamieniu milowym. Z pewnością nie tylko dlatego, że jest to płyta znacznie lepiej dostępna niż inne.

 

Cecil Taylor – Silent Tongues (1975 Candid)

Pierwszy w naszym zestawieniu album solowy Taylora. Jesteśmy w Szwajcarii. Przed nami Jezioro Genewskie, za nami hotele i kasyna oraz słynna od czterech lat historia utrwalona w tekście „Smoke On The Water” Deep Purple, a sprokurowana brzemiennym w skutki i zakończonym pożarem hotelowej sceny, występem Franka Zappy i jego Mothers Of Invention. Ale teraz hotel się nie pali. Palą się za to struny ulubionego Taylorowskiego fortepianu Bossendorfera.

Taylor jest w apogeum swojej pianistycznej formy. Tak twierdzą znawcy jego twórczości. A spod klawiszy fortepianu sypią się iskry perkusyjnych rytmów, poprzetykane cudownie lirycznymi i zamyślonymi niekiedy frazami, ukazującymi Taylora artystą, potrzebującym tylko własnej wyobraźni żeby skonstruować kompletny dźwiękowy kosmos.

W przyszłości Cecil Taylor jeszcze nie raz zasiądzie przy Bossendorferze i nie raz nagra swoje solowe koncerty. Za każdym razem będą fascynujące. Gardens, Air Above Mountain, For Olim czy The Willisau Concert, ale gdyby wybrać ten jeden jedyny i żaden innym to chyba mógłby to być „Silent Tongues”

 

The Cecil Taylor Unit (1978 New World)

I znowu wracamy do formacji Unit, ale teraz mamy 1978 rok. Kolejne wcielenie tego flagowego bandu Taylora, kolejna bardzo ważna zmiana w składzie i po ponownie na stanowisku perkusisty. Historyczna sytuacja, wielki Cecil Taylor i wielki Ronald Shannon Jackson razem, a skład poszerzony o skrzypce i Ameena Ramseya.

Nie zdarzało się za często, żeby jakiś label gotowy był ponieść ryzyko wydania muzyki Taylora. Tym razem było inaczej z tego roku pochodzą trzy nagrania. Zerknijmy więc do katalogu New World Records. Tam album „3 Phasis” i Cecil Taylor Unit. Jest jeszcze na deser koncertowy „Too Many Salty Swif and Not GOodbye”. Właściwie można wybrać dowolny. Ja sugeruję Unit.

 

Cecil Taylor Segments II (Orchestra of Two Continents) - Winged Serpent (Sliding Quadrants) (1985 Soul Note)

Cecil Taylor European Orchestra - Alms / Tiergarten (Spree) (1989 Free Music Production)

Czas na orkiestrowy wymiar muzyki Cecila Taylora. Tu nie wiem którą wybrać dlatego popronuję obydwie i nie tylko dlatego, że w składzie zespołu jest Tomasz Stańko, ani dlatego, że zdarzyło mi się za młodu być na koncercie tej orkiestry. Obydwie są po prostu znakomitymi dowodami jak uniwersalny, spójny i oryginalny jest świat muzyki Taylora.

Bez znaczenia czy obserwujemy w skali mikro, w duetach, koncertach solowych triach, combach typu Unit czy właśnie w orkiestrach. Oczywiście te duże formacje miały charakter incydentalny. Żadne z wcieleń Orchestra Of Two Continents nosiło znamion working bandu. Ale nie musiało ich nosić. Grający w niej muzycy w części byli bardzo bliskimi, regularnymi współpracownikami Taylora (Jimmy Lyons, William Parker, Rahid Bakhr), pozostała, jak Stańko czy Enrico Rava, była z jego wizją w tamtych czasach bardzo za pan brat.


The Feel Trio - Looking (Berlin Version)  (1990 Free Music Production) Celebrated Balzoons (1991 Free Music Production)

Ogrom znakomitych, choć w sporej części okazjonalnych projektów podejmowanych przez Cecila Taylora robi kolosalne wrażenie. Wśród nich bardzo rzadko trafiałby się prawdziwe working bandy, o ustalonym składzie, wyraźnie zarysowanej formule i jakiej takiej trwałości. Cecil raczej lubił grywać z muzykami, których cenił, lubił i, w towarzystwie których mógł bezpiecznie i z rozmachem kreować muzyczną rzeczywistość.

W tym gronie był z pewnością brytyjski mistrz Tony Oxley, amerykańscy prekusisći Andrew Cyrille, Ronald Shannon Jackson, Denis Charles i kontrabasista Buel NEidlinger na początku jego kariery. Chyba jedynym working bandem w jego historii było trio z Sunnym Murrayem i saksofonista Jimmy Lyonsem. Aż do 1988 roku kiedy założył kolejny trzyosobowy band, tym razem klasyczny, o ile w przypadku Taylora można w ogóle używać tego słowa. A więc fortepian, kontrabas i perkusja z odpowiednio Williamem Parkerem i Tony Oxleyem. Działalność Feel Trio jest nieźle udokumentowana. Kilka płyt wydanych przez Free Music Production no i oczywiście 10 płytowy box popełniony przez Codanza Music, będący dokumentem koncertów jaki dał ten band, uwaga w klubie Ronniego Scotta w Londynie. Ale jeśli wybrać tę jedną, na start, pokazującą to co pokazane musi być w tym przypadku to sięgnąć wypada do jednej z dwóch płyt. Ja nieustannie się waham czy miałby to być Looking czy Celebrated Blazoons. Obydwie nagrane na żywo, obydwie w Berlinie w odstępie rocznym i obydwie tak samo fascynujące. Trzeba będzie chyba rzucić monetą.

CT: The Quartet - Nailed (2000 Free Music Production)

Może to będzie ryzykowna tez, ale kompanów dla swoich muzycznych poszukiwań, szczególnie tych z lat 80 i 90 Taylor znajdował raczej w Europie niż w USA. Wielu jego kolegów z rodzinnych stron zarzucało mu, że zdradził jazz i muzykę czarnych i oddał się we władanie nadętych białasów z Europy. Zresztą Cecil spędził nie mało czasu na Starym Kontynencie i tutaj znalazł zarówno organizatorów, którzy zapraszali go na koncerty, jak i oficyny wydawnicze, które z ochotą wydawały jego muzykę. Zagrał chyba ze wszystkimi najważniejszymi improwizatorami europejskimi, a w 2000 roku z takim oto kwartetem Evan Parker, Barry Guy, Tony Oxley. I przyznam nie potrafię powiedzieć czy jest lepszy powód, żeby zapoznać się z tym nagraniem, a może wręcz je pokochać.

Cecil Taylor & Italian Instabile Orchestra - The Owner of the River Bank (2004 Enja)

I na koniec inny przykład wielkoformatowego działania Cecilta Taylora. Z jednej strony jeden z największych wizjonerów muzyki i budowniczy światów z drugiej ensemble o, co prawda ruchomym składzie, ale będący też rodzajem artystycznej firmy działającej na własny rachunek, mający swoje brzmienie i swój pomysł na muzykę. „The Owner Of The River Bank” to efekt tygodniowej bodaj workshopowej pracy Taylora z Włochami, którzy do tej pory nie byli wcale znani z działań na polu tak swobodnych koncepcji twórczych, ale którzy za to, na 10 lecie działania postanowili zrobić sobie prezent i zaprosić do wspólnego muzykowania największego oryginała na scenie.

No wyszło jednak więcej niż 10 płyt. Trudno. A jakie są Wasze typy?