Drwale, niedźwiedź, Michal Tokaj - o nowej płycie Petera Gabriela pisze Maciej Nowotny

Autor: 
Maciej Nowotny
Zdjęcie: 

Pamiętam taki żarcik rysunkowy, chyba Sawki, który wiele lat temu przyprawił mnie o agonię ze śmiechu. Otóż w gęstym lesie, w środku zimy, przy ognisku siedzi kilku drwali. Wtem podchodzi do nich niedźwiedź, grzecznie się kłania i pyta: „Przepraszam, czy któryś z Panów nie zgubił siekiery?” Nadmieńmy, że ta siekiera wystaje mu z pleców… Otóż w tej historii niedźwiedziem jestem ja, drwalem Michał Tokaj, a siekiera to najnowsza płyta Petera Gabriela zatytułowana, nomen omen, „New Blood”…

Jest to dziewiąta studyjna płyta  dorobku tego brytyjskiego muzyka, który karierę zaczynał w słynnym Genesis i jest tak znany, że nie widzę potrzeby dalej zagłębiać się w szczegóły jego biografii. Jednak mimo tych wszystkich sukcesów, milionów sprzedanych płyt, nieprzebranych rzeszy fanów nigdy nie sięgnąłbym po tę płytę, bo ja… kocham jazz!  Ponadto byłem przekonany, że Gabriel lata świetności ma już za sobą, że ciągle klepie to samo, że nie zmienia ani sposobu śpiewania ani repertuaru. I nie myliłem się! Wszakże tu właśnie na scenę wkracza Michał Tokaj. Czy kojarzą Państwo to nazwisko? Powinni Państwo, ale niestety nie jest to takie pewne. Zadebiutował bajecznie: jego jedyna płyta zatytułowana „Bird Alone” zdobyła w 2004 Fryderyka. Niezły debiut, ale co z tego, kiedy od tamtej pory nic nie nagrał pod swoim nazwiskiem chociaż…  prawie nie wychodził ze studia. Lubią może Państwo piosenki Agi Zaryan? Nie dziwię się, bo kto nie ceni tej wokalistki, powinien zająć się oraniem roli, a nie muzyką, bo nie ma dla niego nadziei, nie pomoże mu żaden laryngolog… otóż od lat Michał nie tylko jej towarzyszy, ale jest autorem większości muzyki, jaką znajdziecie na jej płytach, w tym na tegorocznej „Księdze Olśnień”, gdzie skomponował wszystkie, poza jedną, melodie.  Poza tym wsparł też idącego w górę Grzegorza Karnasa, dobrego jak wino co im starsze tym lepsze Piotra Barona na jego najnowszym „Kaddish” i nie można także zapominać o jego nagraniach z Bennie Maupinem, a tego typu przygody ze światowej klasy jazzem niewielu na swym koncie ma muzyków znad Wisły.

I oto spotykam tego Pana i gawędząc to o tym to o owym w końcu pytam go, jak zwykle pytam ludzi, czego słuchasz na swojej empetrójce? I tu pada cios siekierą: „New Blood” najnowszy album Petera Gabriela. „Peter Gabriel? Przecież on się skończył 100 lat temu? Czego ten Michał słucha?” – pomyślałem. Jakoś wyczytał to w moich oczach, bo z niewinnym uśmieszkiem odpowiedział: koniecznie zwróć uwagę na symfoniczne orkiestracje … Zaintrygował mnie. Zaciekawił. Wszedłem w posiadanie płyty, popędziłem do domu, włożyłem płytę do mojego Marantza CD-63 mkII KI, spojrzałem z nadzieją na ukochane Tannoye i nacisnąłem przycisk START…

Pamiętacie Państwo taką przebojową, acid jazzową piosenkę kapeli o nazwie Freak Power zatytułowaną „Turn On Tune In Cop Out”? Tak właśnie wyglądała moja reakcja po włączeniu „New Blood”: nastąpił modelowy opad szczęki! Jak to możliwe? Nie chodzi bynajmniej o to, że odświeżenie sobie po latach takich nadzwyczajnych piosenek jak „Red Rain”, „Mercy Street” czy „Don’t Give Up" jest warte grzechu, jakim jest niewątpliwie słuchanie popu. Bo to nie wielkie covery stanowią o wartości tego albumu, brakuje tu przecież słynnego „Biko”, „Shock The Monkey” czy „Sledgehammer”. Nie chodzi też o wyjątkowy zupełnie głos Gabriela, który bez wątpienia należy do historii rocka i będzie pamiętany długo. Nie ma on też na tym krążku przy swoim boku tak wielkich postaci jak niegdyś Kate Bush we wspomnianym wyżej „Don’t Give Up”. Cały niemal show bowiem kradnie, w jak najlepszym tego słowa znaczeniu, muzyk odpowiedzialny za aranżacje orkiestry symfonicznej, która gra po prostu główną rolę na tej płycie.

Człowiek ów nazywa się John Metcalfe i był dla mnie kompletnie nieznaną postacią, dlatego nie będę się wymądrzał wiedzą na temat jego dokonań: możecie zrobić to samo co i ja zrobiłem czyli wygooglować informacje o nim w internecie. Natomiast podzielę się moimi wrażeniami i nazwę krótko to, co mnie w tej muzyce zachwyciło. A jest to jakość orkiestracji, jej oryginalność, bo najczęściej w tych symfonicznych aranżacjach muzyki popowej bądź rockowej przeważają jakieś takie nuty zbanalizowane, milion razy już zgrane, ocykane do bólu. Rzadko kto sięga do takich kompozytorów jak Wagner, Holst czy Orff. Ba! jak Mahler, Stravinsky, a nawet… Schoenberg! I przy okazji przyszła mi refleksja: ileż jest w klasyce, w muzyce tzw. poważnej, pomysłów, dźwięków, całych estetyk, do których jakże niechętnie sięgają polscy muzycy jazzowi. Po raz enty z uporem maniaka wracają do tego Szopena, do tego Prokofiewa, Rimsky-Korsakowa czy Czajkowskiego, a tyle jest ciekawego, mrocznego, brudnego, korzennego, bluesowego i…. jazzowego (przynajmniej z ducha) soundu w klasyce! 

No właśnie, na koniec powinienem zapewne wytłumaczyć się z tego co ma to wszystko wspólnego z jazzem? Odpowiem znowu, podobnie jak na początku tego tekstu, posługując się analogią, tym razem jednak z wykorzystaniem słynnego bareizmu: „każdy pijak to złodziej”. Dla mnie „każda dobra muzyka to jazz”, a na ewentualne głosy, że już Kant ostrzegał przez pułapką rozumowania przez analogie, odpowiem, że w rezultacie całe życie szukał wolności, której możliwość wykluczył… być może tej wolności, którą wszyscy wielcy muzycy grający jazz uważali za najważniejszą jego cechę…
PS. Acha, i wyjawię jeszcze Państwu na ucho pewną tajemnicę: Michał Tokaj zdradził mi, że ma już gotowy materiał na nową płytę!