Awangarda bez szkoły? Czyli racja jest jak dupa, każdy ma swoją.

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Przed kilkoma laty przetoczył się przez Internet wywiad ze słynnym jazzmanem, który w czasach nieco bardziej zamierzchłych znaczył w polskim jazzie wiele, a który co najmniej w ostatniej dekadzie funkcjonuje na rynku już raczej jako jazzowy celebryta. W rozmowie tej, nie pomnę już z kim, znalazł się pokaźny passus, w którym dżentelmen ów solennie rozprawia się z awangardą w jazzie i z ostentacyjną śmiałością wygłasza myśl, której sens jest mniej więcej taki - Muzycy awangardowi to nieuki, ludzie bez wykształcenia, zakrzykujący swoim wolnościowym wrzaskiem bardzo poważne braki w edukacji, których co gorsza przez lata swoich karier nie nadrobili.

Z wywiadu, który niestety chyba zniknął z sieci albo którego, co znacznie bardziej prawdopodobne, ja nie mogę w niej odnaleźć, wynikała wielka niechęć do wszystkiego, co uczyniło jazz trudnym w odbiorze i odwiodło od jego pierwotnej swingowo-rozrywkowej natury. Racja! Pamiętajmy wszak, w ślad za słynnym Marszałkiem, że racja jest jak dupa, każdy ma swoją. I w tym absolutnie nic złego widzieć nie można. To sprawa gustu, preferencji czy skłonności. Wyraz własnych upodobań, do których każdy ma święte prawo, ale żeby posądzić awangardzistów o nieuctwo, to racja, choć w istocie bardzo własna, ale też i zwyczajnie bardzo arogancka, i co najmniej tak samo durna. Co gorsza jednak zdradzająca, zdumiewający jak na człowieka pretendującego do miana światłego i wywodzącego się ze światłej rodziny, brak podstawowego rozeznania w temacie, który chyba trochę powinien być mu znany. Oczywiście tacy muzycy jak Ornette Coleman, obarczany winą nie tylko za wynalezienie free jazzu, ale również potem za firmowanie swoją muzyką tej idei, nie mieli wielkiej szansy w latach 40.i 50 odebrać rzetelnej, nie tylko zresztą muzycznej edukacji. Podobnie zresztą John Coltrane, któremu pasmo rodzinnych tragedii (śmierć kolejno ojca, dziadka, babci i wuja) nie pozwoliło za bardzo nacieszyć się dobrodziejstwami uczelnianego życia. Archie Shepp, Coltrane’owski protegowany również nie mógł wylegitymować się muzycznymi dyplomami, choć podobno jako dyplomowany literaturoznawca zapowiadał się całkiem nieźle. Pamiętać też warto, choć może to być niewygodne, że przed czarnoskórymi chłopakami ówczesnej Ameryki świat nie stał tak bardzo otworem jak głosiły hasła Konstytucji i Deklaracji Praw Człowieka.

Były wszak i przykłady zupełnie innych scenariuszy życia. Taki choćby Albert Ayler w szkole zabawił ładnych kilka lat, i to nie tylko w High School of John Adams, ale również w Akademii Muzycznej w rodzinnym Cleveland.  Sam Rivers, jeden z nielicznych, którzy odmówili współpracy z Milesem Davisem dzielnie studiował w bostońskim konserwatorium pod okiem amerykańskiego kompozytora Alana HovhanessaNie mówiąc już o Cecilu Tylorze, który muzykę jazzową uczynił doświadczeniem naprawdę wymagającym od słuchaczy zarówno żelaznych nerwów, jak i bardzo otwartego umysłu oraz znacznie bardziej niż stereotypowej wrażliwości. Ten dżentelmen, jako potomek rodziny zaliczanej do tzw. midlle class, nie dość, że od najmłodszych lat zachęcany był przez matkę do gry na fortepianie, to jeszcze później ukończył nie tyko New York School Of Music, ale również ogromnie prestiżowe, do dziś działające w świetle chwały New England Conservatory. Nie inaczej było z Roswellem Ruddem, muzyku raczej pewnie naszemu celebrycie nieszczególnie znanym, bo i skąd, skoro ten ani nie współpracował z Milesem Davisem, ani też nie biegał za Wyntonem Kellym żeby podpatrzeć u niego co i jak w jazzie powinno zostać zagrane. Tymczasem Rudd postać w świecie jazzu znakomita i wybitna zarówno za swoje wczesne działania na polu dixielandu, późniejsze prace z wspomnianym Cecilem Taylorem i Archie Sheppem oraz innym „znanym nieukiem” Theloiousem Monkiem, był uprzejmy ukończyć bagatela studia etnomuzykologiczne w Yale.

John Tchicai w młodości uczył się w szkole gry na skrzypcach, Reggie Workman dziś uczy w The New School for Jazz and Contemporary Music, chicagowski pianista Andrew Hill odkrywał muzykę pod okiem wielkiego kompozytora Paula Hindemitha, a potem już jako uznany pionier muzyki wysoce nierozrywkowej, objął katedrę fortepianu i kompozycji jako starszy wykładowca na Uniwersytecie Stanowym w Portland. Henry Grimes, w przeciwieństwie do Milesa Davisa dokończył edukację w Julliard School Of Music, Wadada Leo Smith, zapewne na fali próżniactwa, studiował etnomuzykologię, a Anthony Braxton filozofię na Roosevelt University i później wykładał w Mills College, aby w końcu stać się profesorem muzyki na Wesleyan University. Wszyscy zaś co do jednego pobierali nauki jazzowe grając i rozmawiając o muzyce ze swoimi wielkimi poprzednikami, których dokonania w swoich czasach były nierzadko bardziej awangardowe niż te związane z rewolucją freejazzową.

O muzykach młodszych pokoleń oraz przedstawicielach europejskiej sceny muzycznej właściwie nie ma co w tym miejscu już wspominać. Są znacznie lepiej wykształceni i o wiele lepiej douczeni niż znakomita większość muzyków z pokolenia naszego bohaterskiego celebryty-hammondzisty, tak jeśli chodzi o samą muzyczną dziedzinę, jak i edukację ogólną. Faktem jednak pozostaje, że nie zawsze chadzają w szpanerskich ciuchach i nie codziennie jeżdżą na koncerty i bankiety sportowymi amerykańskimi samochodami. Wstają raczej rano niż bardzo późnym po południem, pracują być może ciężej niż to wielu zdarzało się na skandynawskich statkach i gdzieś podświadomie, choć głowy za to pod topór kłaść nie chcę, robią dla muzyki więcej niż udzielanie infantylnych plotkarskich wywiadów.

Właściwym byłoby zadać sobie pytanie, po co w tej sytuacji w jakikolwiek sposób komentować czyjeś zgorzkniałe racje zamknięte w wypowiedziach mających charakter z dumą opowiadanych „wspomnień z wojska”. Czy aby nie lepiej spuścić na nie zasłonę miłosierdzia, i zbyć milczeniem jako nieważne rojenia, niegdyś bardzo ważnego muzyka, który zmienił się w bardzo sfrustrowanego mądralę?

Tak byłoby zdecydowanie lepiej, gdyby nie przykry fakt, że głupoty płynące z ust ludzi, których słowa mają szansę docierać do wielu są tym bardziej niebezpieczne im większa ilość czytelników je przeczyta. A słowa pana K. czyta bez wątpienia nie cała Polska, ale też część znacznie większa niż ta, która słucha dziś jazzu. Nie tak dawno, w sierpniu tego roku, sam się o tym przekonałem w jednej z łódzkich księgarń, w których obok literatury pięknej na półkach stoją także płyty kompaktowe. Mądrości o awangardzie i niedouczeniu jej protoplastów były łudząco podobne do tych, które wyciekły przed laty z głowy pana K., a wypowiadał je ot współczesny, kto wie czy nie statystyczny konsument kultury. Brzmiało to już nie jak cytat, ale jak jego własna racja, a racja jak już wiemy jest jak dupa, każdy ma swoją. Dobrze byłoby tylko nie lepić jej z …No właśnie z czego?