Wielki mistrz, Phil Woods odszedł

Autor: 
Redakcja
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Jeden z najbardziej zasłużonych saksofonistów jazzowych w historii, Phil Woods, zmarł 29 września. Miał 83 lata. Sędziwy saksofonista potrzebował maski tlenowej, by dokończyć koncert, podczas którego odgrywał historyczny album „Charlie Parker With Strings”, przy akompaniamencie lokalnego trio oraz orkiestrze Pittsburgh Symphony. Ostatni w swoim życiu, ale o tym nie wiedział jeszcze nikt, aż do samego niemal końca.

Phil Woods ogłosił to przed ostatnim numerem. Że „Just the Way You Are” będzie ostatnim utworem, jaki zagra w swoim długim życiu. Odchodzi od muzyki, ze względów zdrowotnych. Ze sceny został wywieziony na wózku, przy ogłuszającej owacji widowni, która żegnała jedną z największych żyjących legend muzyki jazzowej. Tak było jeszcze niedawno, 4 września. Woods zmarł wczoraj, trzy tygodnie od finalnego zejścia ze sceny, zgodnie z powszechnym przekonaniem, że muzyka do życia napędza jego praca. Gdy jej zabraknie – z tego, czy innego powodu – braknie sensu w kurczowym trzymaniu się ziemi.
 

 

Wybór repertuaru na pożegnalny koncert wydaje się zrozumiały. Woodsa, alcistę wychowanego w latach 50., nazywano „małym Birdem”. Saksofonista nie tylko był pod silnym wpływem – jak wszyscy – gry i osobowości Charliego Parkera, ale nawet poślubił wdowę po tragicznie zmarłym „Birdzie”, Chan. Woods nie był jednak zaślepionym imitatorem; przeciwnie, był doskonale zaznajomiony z muzyczną teorią i jej szerokim stylistycznym kobiercem – uczył się u Lenniego Tristano, regularnie grał z orkiestrą Dizzy’ego Gillespiego a także z Quincym Jonesem, Gilem Evansem, Donaldem Byrdem, Theloniousem Monkiem i Bennym Goodmanem. W kolejnych, post-bopowych latach zmieniał się, wraz z jazzem i wraz z nim odkrywał awangardę.

Największą sławę przyniosła mu jednak muzyka popularna w jej skrajnym wyrazie – osobie Billy’ego Joela. To Woods zagrał na saksofonie w jednym z największych przebojów amerykańskiego piosenkarza „Just The Way You Are” – dla porządku dodać warto, że grał także na płytach grupy Steely Dan czy albumie „Still Crazy After All These Years” Paula Simona. Podzielił los wielu innych jazzmanów, znanych – jeśli w ogóle – dzięki swojej pracy poza jazzową stylistyką.
 

Do końca życia koncertował a także pracował na polu edukacji muzycznej – wykładał, prowadził warsztaty dla młodych saksofonistów, zapatrzonych w niego, jak on zapatrzony był niegdyś w Parkera. Dbał także o uszy najmłodszych słuchaczy – w 2009 r., po długiej walce wywalczył sobie prawo do muzycznej interpretacji „Kubusia Puchatka” A. A. Milne. Ukazała się pod tytułem „Children’s Suite”. Swoją pierwszą płytę nagrał w 1954 r., ostatnią – w 2011. Między nimi ponad 50 nagrań.

 


Przystępując do czytania relacji z ostatniego koncertu Phila Woodsa spodziewałem się, że musiało było nieciekawie. Ponad 80-letni saksofonista z innej epoki gra ponad 60-letnią muzykę z innej epoki. Przerabiałem to zupełnie niedawno, gdy 87-letni Lee Konitz odgrywał w Poznaniu „Birth of the Cool” Milesa Davisa i koncert przypominał raczej wizytę w muzeum niż cokolwiek innego.

Tymczasem korespondent Pittsburgh Post-Gazette donosi: „gra Woodsa była tak solidna, że miałbym trudności z wyłuskiwaniem momentów wyjątkowych”. Wszystko było wyjątkowe, choć o wyjątkowości koncertu widownia dowiedziała się dopiero na końcu, gdy zrozumiała, że uczestniczyła w czymś więcej niż tylko koncert znanego muzyka, na którym zjawić się wypada – że to będzie jego OSTATNI koncert.
„Od pierwszych dźwięków +Just Friends+ pan Woods całkowicie panował nad instrumentem – gdzie było trzeba prezentował siłę brzmienia i stanowczy ton, w innych miejscach stawał się liryczny i elastyczny”. Jeśli się czegoś czepiał, była to gra orkiestry i akompaniującego Woodsowi tria. Schodząc, zostawił na scenie swój saksofon. „Jeśli dotrzyma słowa, nikt więcej nie usłyszy z niego żadnego dźwięku” – napisano.