40 edycję Jazz Juniors zacząć czas. Czas też zadbać o jego przyszłość..

Autor: 
Redakcja (materiały organizatora)
Autor zdjęcia: 
mat. organizatora
Nie do wiary, że to już 40 lat. Jazz Juniors dawno przestał być w wieku juniorskim, ale wciąż juniorom jest poświęcony. Gdyby chcieć należycie uczcić jubilata, na miejscu byłoby poświęcić mu nie krótki tekst, ani nawet jubileuszowy katalog, a całą książkę, najlepiej obszerną. Znakomicie byłoby bogato ją zilustrować plakatami i fotografiami i nadać formę ekskluzywnego albumu, bo przecież ten czas to wielka karta historii polskiego jazzu.
 
Przez te 40 lat na scenach Jazz Juniors stanęli jeśli nie wszyscy, to znakomita większość polskich jazzmanów, o których jest głośno i których się z uwagą słucha. I jak wiele takich inicjatyw, zawdzięczamy je kulturze studenckiej. Cztery dekady temu Zojka Hycówna, ówczesna szefowa jazz clubu Rotunda Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz jego dyrektor programowy, Andrzej Domagalski, targnęli się na rzecz trudną, ale też i fascynującą, zorganizowanie I Ogólnopolskiego Przeglądu Zespołów Jazzowych. Trudną, bo przecież we Wrocławiu na dobre i z rozmachem działał już konkurs przy festiwalu Jazz Nad Odrą, fascynującą, bo sięgającą do najmłodszych pokładów kreatywności krakowskiej sceny jazzowej. Był maj 1976 roku. Konrad Swinarski otrzymał pośmiertne Grand Prix podczas najstarszego polskiego festiwalu teatralnego, Kaliskich Spotkań Teatralnych, Umarła klasa Tadeusza Kantora wzięła nagrodę honorową na XVII Festiwalu Sztuk Współczesnych, a Roman Polański pokazał światu „Lokatora”. Atmosfera dla sztuki, dla artystycznej kreacji w ogóle, była wówczas dobra, choć przecież wiemy doskonale, że kraj spowity był mgłą komunistycznej beznadziei, którą tylko iluzorycznie rozświetlać miała zbliżająca się era Edwarda Gierka. Nastroju nie poprawiał srebrny medal piłkarzy, ani rekord świata w biegu na 400 m Ireny Szewińskiej. Dla jazzu atmosfera ta była, myślę, szczególnie dobra. Za cztery miesiące miała powstać jedna z najpiękniejszych polskich jazzowych płyt Man Of The Light Zbigniewa Seiferta, niespełna pół roku wcześniej Tomasz Stańko nagrał Balladynę, album, który okazał się kamieniem milowym nie tylko naszego, ale i europejskiego jazzu, inny Tomasz, Szukalski, wziął udział w legendarnej sesji Satu wielkiego maga perkusji Edwarda Vesali, a Michał Urbaniak daleko w paszczy lwa, w Nowym Jorku tworzył Body English. 
 
Ale przecież żadna z tych kreacji nie powstała w Polsce, powiecie, nie bez racji! Owszem, żadna, ale też każda była dla Polski wspaniałym zdarzeniem i sprawiła, że polski jazz stawał się tak bardzo ceniony na świecie. Tak, polski jazz zaczynał cieszyć się renomą na Starym Kontynencie, a mówiono i podziwiano go również w Nowym Świecie. I o ile te zdarzenia konstytuowały go w szerokiej perspektywie, to jego  puls, ten najbardziej życiodajny, bił gdzie indziej, wcale nie na szczytach zagranicznych ankiet i nie na artystycznej emigracji. Bił przede wszystkim właśnie w Krakowie i, jak się miało okazać w przyszłości, właśnie na Jazz Juniors.
Każdy wielki twórca był kiedyś początkującym adeptem sztuki. Niezliczona ilość z nich swoje pierwsze laury, swoje pierwsze publicity i pierwsze widoki na upragnioną karierę zdobywało na scenie w Rotundzie. Gdybyśmy chcieli wszystkich ich wyliczyć, tak rzetelnie, począwszy od zwycięzców, przez laureatów drugich nagród, wyróżnionych, po zdobywców nagród indywidualnych, okazałoby się, że to lista długa i kolorowa jak historia polskiego jazzu w ogóle. Pierwszy, w pamiętnym maju 1976 roku, był kwintet prowadzony przez Wojtka Gogolewskiego. Jak dotychczas ostatnim jest Stanisław Słowiński. Kto będzie laureatem numer czterdzieści, dowiemy się już całkiem niedługo. Pomiędzy nimi ciągnie się lista nazwisk, które tę naszą scenę jazzową zbudowały, potem silnie umocniły, a czasem nawet rozsławiały w sposób trudny do przecenienia. Dzisiaj aż chciałoby się powiedzieć, że nikomu nie musimy już udowadniać czym jest, a czym nie jest jazz między Bugiem i Odrą, że wszystko jest już powiedziane, rozpoznane, utrwalone w zbiorowej pamięci i nikt nam tego nie odbierze. Pamiętajmy jednak też, że nic nie jest dane nam na zawsze i o rangę polskiego jazzu musimy troszczyć się nieustannie, bez przerwy o nią zabiegać i niestrudzenie opowiadać o niej innym. Kto wie być, może dzisiaj nawet głośniej, śmielej i z większą determinacją, niż robiliśmy niegdyś.
 
Historia festiwalu Jazz Juniors, można śmiało powiedzieć, to rodzaj soczewki naszej rzeczywistości. Ma swoje tajemnice, krążą wokół niej plotki, dopowiadają ją szeptane z ust do ust legendy. Warto ponad wszelką miarę pamiętać też, że historia ta to nie tylko katalog wygranych, którzy tak jak niegdyś ot, choćby Walk Away czy New Presentation, a dzisiaj Leszek Możdżer, Marcin Wasilewski, Paweł Kaczmarczyk czy  Piotr Orzechowski, dotykają sławy odrobinę większej niż ta stereotypowo zarezerwowana dla jazzmana. To także historie znakomitych artystów, którzy, choć nie pławią się w sławie, a kolorowe gazety o nich milczą, rok po roku niosą nam muzykę przywracającą wiarę, że sztuka wcale nie musi zależeć ani od geografii, ani od ekonomii, ani też od PR-u, a wielki duch muzyki nie uleciał w nieznane, ale pomimo wszystko ciągle może ukazać się w zupełnie niespodziewanej muzycznej sytuacji i tak naprawdę lekce sobie waży to, co tak chętnie lubimy zmierzyć, zobaczyć czy kupić.
Serce muzyki jazzowej, tak jak każdego innego rodzaju artystycznej kreacji, czy się nam to podoba czy nie, zawsze będzie młode i dopóki młodym pozostanie, dopóty ze spokojem możemy patrzeć przed siebie. Właśnie dlatego Jazz Juniors jest ważny, właśnie dlatego nigdy nie powinno go zabraknąć. Nie tylko dla jego pięknej i długiej historii, ale dlatego, że otwiera okno ku przyszłości.
 
Tagi: